Sługa Boży Brat Alojzy Kosiba urodził się w 1855 roku w Libuszy koło Biecza. Na Chrzcie Świętym otrzymał imię Piotr. Już od dziecka czuł powołanie do stanu duchownego, pragnął wstąpić do seminarium, lecz rodzina była zbyt uboga, aby umożliwić mu kształcenie się. Dlatego też młody Piotr rozpoczął w Bieczu naukę zawodu szewca, zaś po otrzymaniu dyplomu czeladnika wyjechał do Tarnowa, by tam udoskonalić swoje umiejętności. Podczas pobytu w Bieczu wielokrotnie spotykał się z tamtejszymi franciszkanami, w których kościele często się modlił. W czasie lat nauki rzemiosła dojrzewało w nim powołanie i postanowił zostać bratem zakonnym. W 1878 roku w klasztorze w Jarosławiu przyjęty został do Zakonu Franciszkanów, tzn. Zakonu Braci Mniejszych, założonego przez św. Franciszka z Asyżu, i otrzymał imię zakonne Alojzy.
W tym samym roku brat Alojzy został przeniesiony do klasztoru w Wieliczce – miejsca, w którym miał spędzić całe swe życie zakonne. W klasztorze wykonywał wiele czynności takich jak naprawianie butów, zajmowanie się pszczołami, lecz podstawowym jego zadaniem była kwesta. Szczególną opieką otaczał biednych i chorych. Był człowiekiem głębokiej modlitwy oraz wzorem życia zakonnego.
Zmarł dnia 4 stycznia 1939 roku. Od razu po jego śmierci wierni zaczęli modlić się przy jego grobie, powierzając jego wstawiennictwu swoje prośby. Proces beatyfikacyjny Brata Alojzego rozpoczął się w roku 1963. Przewodniczył mu biskup Karol Wojtyła. To także on, już jako kardynał metropolita krakowski, powiedział w Wieliczce: „Duch św. Franciszka odrodził się w miejscowym klasztorze w osobie Sługi Bożego Brata Alojzego Kosiby”.
O. Wenanty Miziniak OFM, Brat Alojzy Kosiba, w: Patron maluczkich,
red. Bogdan Brzuszek OFM, Franciszkanie, Kraków-Asyż 1983, s. 11-133[1].
1. SYN PODGÓRSKIEJ WIOSKI
Chcąc trafić do rodzinnych stron Sługi Bożego, Brata Alojzego Kosiby, trzeba jechać pociągiem z Tarnowa na Stróże — Jasło, lub z Rzeszowa przez Jasło — Biecz i wysiąść na przystanku kolejowym w Libuszy. Przystanek ten wziął właśnie nazwę, od wioski, gdzie urodził się Brat Alojzy. Libusza leży obecnie na zachodnim krańcu województwa krośnieńskiego, w dawnym powiecie gorlickim, około trzy kilometry w kierunku południowo-wschodnim od miasteczka Biecz i dzieli się dzisiaj na Libuszę właściwą i Libuszę Kolonię[2]. Ta ostatnia, rozbudowana po pierwszej wojnie światowej dla pracowników kopalnictwa naftowego, ciągnie się równolegle do szosy biegnącej w kierunku Gorlic. Właściwa zaś Libusza, rozłożona na pagórkach nad potokiem Libuszanka, po obydwu stronach bitego gościńca z Biecza do Krygu, jest osadą bardzo starą. Już bowiem w roku 1342 Kazimierz Wielki przeniósł ją z prawa polskiego na średzkie, a w 1348 zezwolił niejakiemu Jakubowi założyć wieś na 120 łanach „nad rzeką zwaną Lubusz", na prawie niemieckim, nadając mu dziedziczne sołectwo.
Lokując Libuszę na prawie magdeburskim Kazimierz Wielki przeznaczył zarazem jeden łan na uposażenie kościoła. Następny kościółek wzniesiono w 1431 r., a obecny, drewniany, konstrukcji zrębowej, z wieżą, cały obity gontami, kryty spadzistym dachem, zbudowano na początku XVI w. i konsekrowano pod wezwaniem Narodzenia Najśw. Maryi Panny w 1513 r. Kościół ten o zabytkowej, późnogotyckiej polichromii z 1523 r., kilkakrotnie odnawiany, przetrwał w stanie nieuszkodzonym do naszych czasów[3]. W chwili urodzin Sługi Bożego Alojzego parafia należała do diecezji przemyskiej, a od 1925 r. leży w diecezji tarnowskiej.
Nie tylko stara to była osada, ale w przeszłości dość zamożna i znacząca, należała bowiem do dóbr książęcych, a potem do królewskich. Pod względem gospodarczo-administracyjnym do czasów rozbiorów Polski Libusza należała do powiatu bieckiego, powstałego jeszcze w drugiej połowie XIV w. i z czasem podzielonego na osiem starostw, tj. grodowe bieckie i siedem niegrodowych. Libusza była właśnie jednym z tych siedmiu starostw niegrodowych, powstałym w XVI w., a obejmującym w owym czasie, poza samą Libuszą wsie: Kryg, Siepietnicę, Rozembark (obecne Rożnowice), Racławice, Binarową, Moszczenicę Górną, Średnią i Dolną oraz Rzepiennik Suchy, Strzyżewski i Marciszewski. Ponieważ wioski te były rozrzucone w różnych stronach powiatu, dlatego siedzibą starostwa libuskiego był Biecz. Dopiero w 1783 r. rząd austriacki zniósł powiat biecki i starostwo libuskie w związku z nowym podziałem administracyjnym zagarniętego terytorium. W chwili przyjścia na świat naszego Sługi Bożego Libusza należała administracyjnie do obwodu jasielskiego, potem do sądeckiego i wreszcie do powiatu gorlickiego.
Chociaż Libusza była własnością królewską, to jednak już w XVI w. wieś była dzierżawiona i jako taka była zobowiązana do pańszczyzny na rzecz dzierżawców.
W przeszłości Libusza znana była z przemysłu tkackiego. Uprawiano tam na szeroką skalę len i wyrabiano płótno. Tradycje tkackie w Libuszy przetrwały jeszcze do końca XIX w.
Taki był niegdyś stan Libuszy. W czasach zaś, gdy rozpoczynał życie przyszły Sługa Boży, Brat Alojzy, tj. w połowie XIX w., wioska ta całkowicie zubożała, a to na skutek rabunkowej gospodarki zaborcy w całej Galicji. Liczba mieszkańców Libuszy ciągle wzrastała, gospodarstwa rozdrabniano więc na coraz to mniejsze działki. W latach osiemdziesiątych XIX stulecia wieś liczyła 1466 mieszkańców, w tym 182 zatrudnionych było we dworze. Libuszanie w tym czasie trudnili się uprawą roli, paleniem wapna i wyrobem płótna lnianego. Rzadko kto wyjeżdżał w dalsze okolice w poszukiwaniu pracy, bo i trudno było ją znaleźć. Wieś opuszczał na jakiś czas chyba tylko ten, kogo wzięto do wojska. Na jarmarki wybierano się do Gorlic i do pobliskiego Biecza, czy nawet do Jasła, a należało do rzadkości, by zapuszczano się aż do Tarnowa. Na odpusty zaś udawano się do sąsiednich parafii, do Biecza, do Lipinek i do Kobylanki, miejsca pielgrzymkowego, gdzie czczono obraz Chrystusa Ukrzyżowanego, oraz do Tarnowca pod Jasłem.
Libuszanie spędzali zatem całe życie na miejscu, pracując żmudnie przede wszystkim nad uprawą niezbyt urodzajnej, gliniastej, a w czyści podmokłej gleby. Trudnili się także rzemiosłem, przeważnie dla potrzeb gospodarczych. Mieszkali w domach jedno lub dwuizbowych, krytych słomą, bez kominów, w tak zwanych kurniakach. Dom rodziny Kosibów był dwuizbowy. Wewnątrz w pierwszej izbie podłogą było klepisko ubite z gliny. W mieszkaniu ubóstwo, w wyżywieniu i przyodziewku prostota. Wszyscy byli zżyci ze sobą przez długie lata i złączeni jednaką dolą wieśniaczą.
Życie nie tylko religijne, ale i towarzyskie skupiało się wokół kościoła leżącego prawie na końcu wioski od strony Biecza. Tu zazwyczaj po niedzielnym nabożeństwie gawędzono po sąsiedzku, udzielano sobie rad i wskazówek, użalano się na niedostatki i biedę oraz dzielono się zasłyszanymi nowinkami ze świata. Gazet podówczas prawie nie znano, a książka wyjątkowo zjawiała się w rękach gospodarzy. Wobec nikłego stanu oświaty, tylko niewielu umiało czytać i jako tako się podpisać. O roli karczmy nie trzeba chyba wspominać. Nic więc dziwnego, że i zabobon nie był obcy w tym czasie. Słowem, w parze szły ze sobą ubóstwo gospodarcze i umysłowe. Każdy borykał się z tym ubóstwem, czasem z nędzą, a niemal każdego roku z ciężkim przednówkiem, na własnym podwórku.
Z tej beznadziejności zaczęła się dźwigać Libusza dopiero pod koniec XIX w., gdy na jej terenach i w okolicy powstały kopalnie ropy naftowej i wybudowana została w 1872 r. rafineria, dająca zarobek wielu ludziom z okolicy, a właścicielom szybów nawet bogactwo. Dziś Libusza liczy ok. 1500 mieszkańców i jest dość zamożna, zwłaszcza że przybyło jej sporo gruntów po rozparcelowaniu dwu okolicznych folwarków w 1919 i 1930 r. i rozwinął się przemysł w Gorlicach. Zupełnie więc inaczej wygląda dzisiaj ta wioska, aniżeli przed studwudziestupięciu laty, tj. w czasach dzieciństwa Sługi Bożego Alojzego Kosiby.
Na pagórku, około 800 metrów od kościoła, w kierunku Biecza, stał jeszcze do 1953 r. na pół rozwalony dom rodzinny Brata Alojzego. Dom ten, oznaczony numerem 88, był długoletnią własnością rodziny Kosibów. Obecnie stoją na tym miejscu nowe zabudowania wdowy po Franciszku Kosibie, synu przyrodniego brata Sługi Bożego, Walentego. Posesja ta nosi obecnie numer 33. Rodzice przyszłego Brata Alojzego, Jan i Agnieszka z Tomalskich Kosi bowie, małżonkowie od 29 stycznia 1849 r., należeli do średniorolnych, posiadali bowiem 7 morgów pola ornego oraz trochę łąki i pastwiska. Ojciec Sługi Bożego, Jan Kosiba, syn Macieja i Katarzyny Przybyłowicz, był libuszaninem, matka zaś, pochodząca z sąsiednich Klęczan, z domu oznaczonego numerem 5, była córką Walentego i Anny, zmarłej na cholerę w 1845 r. Małżonkowie Jan i Agnieszka Kosibowie mieli troje dzieci: dwóch synów, Jakuba i Piotra, oraz najmłodszą córkę Ludwikę. Młodszy z synów, Piotr, późniejszy Brat Alojzy, urodził się 29 czerwca 1855 r. Ochrzczony został w dniu urodzin w kościele parafialnym w Libuszy przez ks. prob. Alojzego Haasa i otrzymał imię Patrona dnia, św. Piotra Apostoła. Kiedy Agnieszka, w trzy dni po urodzeniu córki, a w 8 roku małżeństwa, dnia 21 grudnia 1857 r. zmarła, Jan przetrwawszy przepisany czas żałoby ożenił się po raz drugi, nie mógł bowiem sam podołać wychowaniu trojga drobnych dzieci i prowadzeniu gospodarstwa. Wcześnie zatem mały Piotruś został sierotą, bo liczył wtedy zaledwie dwa i pół roku życia.
[1] Jest to pierwszy życiorys Sługi Bożego Brata Alojzego Kosiby z roku 1961, który uzyskał aprobatę Ks. Arcybiskupa Eugeniusza Baziaka w dniu 13 kwietnia 1959.
[2] Aktualnie Libusza należy do województwa małopolskiego, powiat gorlicki, gmina Biecz.
[3] Niestety, słowa O. Miziniaka nie są już aktualne. Kościół, o którym pisze, spłonął 15 lutego 1986.
Wychowaniem jego i rodzeństwa zajęła się macocha, Apolonia z Kosibów, rodem z Krygu. W ciągu następnych lat do tej trójki przybyło jeszcze siedmioro dzieci, z których jednak troje zmarło zaraz lub niedługo po urodzeniu.
Zdawać by się mogło, że siedmiomorgowa gospodarka była wystarczającą, by dzieci wykształcić i dać im odpowiednie stanowisko. Niestety w ówczesnych warunkach ojciec Jan mógł dać swoim synom tylko jaki taki fach do ręki — naturalnie fach rzemieślnika — o średnim wykształceniu nie było nawet mowy. W tym bowiem czasie, gdy mały Piotr Kosiba rozpoczynał naukę, a więc w latach ok. 1863-1869, szkoły w Libuszy w dzisiejszym pojęciu nie było, lecz istniała tylko szkółka parafialna, zwykle ścieśniona w jednoizbowym pomieszczeniu. Szkółka parafialna w Libuszy istniała już w 1595 r. i funkcjonowała, gorzej czy lepiej, do 1871 r., kiedy to została przejęta przez władze autonomiczne Galicji. Nauczycielem w tej szkółce, po odbyciu rocznego kursu przy kurii biskupiej, był organista, wynagradzany przez parafię. Obsługiwał on kościół parafialny i równocześnie uczył dzieci czytać, pisać i podstawowych rachunków. Jeśli szkółka liczyła dwa oddziały, to nauczyciel prowadził je równocześnie w ten sposób, że jednej grupie dawał temat do opracowania go pisemnie, a drugiej wykładał materiał bieżący. Nauka zwykle zaczynała się w październiku i kończyła w maju. Dzieci zaś zaczynały się uczyć nie od siódmego roku życia, jak dzisiaj, ale, rozmaicie bywało, gdy już miały po osiem, dziewięć lat i to nie wszystkie, gdyż nie było wtedy przymusu szkolnego. Zadaniem szkoły parafialnej, obok nauki czytania i pisania, było wychowanie moralne i pouczenie o podstawowych prawdach wiary, jak też przygotowanie do udziału w nabożeństwach kościelnych, zwłaszcza zaś posługiwania do mszy św. Po ukończeniu szkółki młodzież zazwyczaj już nie wracała do książki lub brała ją do ręki bardzo rzadko, dlatego wtórny analfabetyzm był częstym zjawiskiem.
Nie możemy obecnie stwierdzić, jak Piotr Kosiba uczył się w takiej szkółce, świadectw bowiem wtedy jeszcze nie wystawiano, ale że do książki chciał wrócić po ukończeniu oddziałów w Libuszy, mamy na to dowód, gdyż rodzice zapisali go jeszcze na dalsze kształcenie do czteroklasowej szkoły ludowej w Bieczu. Należy także przyjąć, że w czasie nauki w szkole elementarnej w Libuszy mały Piotr Kosiba wprowadzony i dopuszczony został do służby ołtarza oraz do życia sakramentalnego, tj. do pierwszej spowiedzi i Komunii św., które w dalszym jego życiu tak wspaniale zaowocowały.
2. EDUKACJA MAŁOMIASTECZKOWA
Jan Kosiba roztropnym był gospodarzem i ojcem troszczącym się o przyszłość swoich dzieci. Gdy widział, że syn jego Piotruś miał zamiłowanie do książki i był przy tym posłuszny i pobożny, postanowił posyłać go na dalszą naukę do Biecza. Niech się uczy, jak ma ochotę, mawiał stary Jan, a przy gospodarce będą tymczasem pomagać Walek i Ludwika.
Chociaż miasteczko leżało niedaleko Libuszy, to jednak mało kto z jej gospodarzy mógł posłać swoje dziecko do tej "wyższej szkoły". Potrzeba przecież było rąk do pracy i nauki nie doceniano należycie. Zresztą kształcenie dzieci nawet w pobliskim Bieczu wymagało pewnych wydatków, a nie każdego stać było na to. Piotruś należał do tych rzadkich wyjątków, że stał się "studentem" bieckim. Przez cały rok szkolny odbywał codziennie pieszą wędrówkę z domu do miasteczka i z powrotem.
Biecz należy do starych grodów polskich, początkiem swym sięga czasów jeszcze przedhistorycznych. Najświetniejszy rozwój osiągnęło to miasto w wiekach XVI i XVII, kiedy prowadził przez nie trakt na Węgry i kwitnął tu handel i przemysł. Wtedy zwany był Biecz "małym Krakowem", liczył bowiem blisko 4000 mieszkańców i miał kilka kościołów i kaplic w murach i na przedmieściach. Zaczął zaś podupadać w XVII wieku na skutek zmiany dróg handlowych. W 1657 r. utracił wszystkie przedmieścia i 4 kościółki z powodu najazdu wojsk Rakoczego, a dobiły go do reszty dżuma w latach 1707-1720 oraz pożar w 1721 r. Do dawnej świetności nie wrócił już więcej.
W czasach młodości Piotra Kosiby, tj. w siedemdziesiątych latach zeszłego wieku, Biecz liczył około 2300 mieszkańców, w tym około 260 Żydów. W miasteczku był posterunek c.k. żandarmerii, apteka, lekarz, urząd pocztowy i telegraf. Uboga ludność trudniła się przeważnie rolnictwem, a po części także rzemiosłem. Miał Biecz w tym czasie dwa czynne kościoły, trzeci kościół bowiem stał się już opustoszały. Jeden z nich, to gotycka fara z XIV w., zaliczana do najpiękniejszych kościołów dawnej Polski, drugi zaś, to barokowa świątynia z XVII w., należąca do dzisiaj do franciszkanów, zwanych reformatami. Szkoła ludowa, do której uczęszczał młody Kosiba od 1861 r., otrzymała drugą siłę nauczycielską. Dyrektorem jej był wtedy Ellodiusz Petryka, pomocnikiem Józef Krzanowski. Nauka w niej była więc bardziej unormowana i stała na wyższym poziomie niż w szkółce elementarnej w Libuszy. Liczyła bowiem cztery oddziały.
Stopniowo, gdy Piotr Kosiba coraz więcej się w niej dokształcał i pogłębiał swoje wiadomości, zdobywał sobie przez to coraz większy szacunek wśród rówieśników libuskich. Ten i ów może z początku pokpiwał sobie z Piotrka, że "uczy się na pana", ale skoro zauważono, że "student" chętnie rozmawia z dawnymi kolegami i nie stroni wcale od nich, dano spokój docinkom. Piotr zaś umiał tę swoją wyjątkową sytuację wykorzystać na swój sposób. Objął bowiem duchowe przewodnictwo nad młodzieżą w całej wiosce. Sprowadzał różne książki, przeważnie religijne, np. "Żywoty Świętych", pożyczał je lub sprzedawał i zakupywał znowu inne. Szerzył w ten sposób zamiłowanie do czytania i podnosił kulturę religijną swego otoczenia.
Ponieważ przy kościele w Libuszy istniał od dawna Żywy i Wieczny Różaniec, Piotr stał się jego gorliwym zelatorem, wpisując młodzież do Kółka Różańcowego. Sam też był członkiem takiego Kółka i z radością odmawiał różaniec św. Poza pracą w gospodarstwie cały czas wolny chętnie poświęcał na naukę, czytanie książek i modlitwę. Najchętniej lubił modlić się wtedy, gdy mu nic i nikt nie przeszkadzał; w tym celu uciekał na osobność do drugiej izby. Mógł wtedy już po dziecięcemu rozumieć, co to jest życie wewnętrzne, gdy rozczytywał się w życiorysach świętych i umartwiał się, odstępując nieraz jedzenie, jakie dostawał od rodziców, swojej najmłodszej siostrze Krystynie.
Z prawdziwą radością uczęszczał na msze św. i przystępował do spowiedzi i Komunii św., a gdy wyuczył się ministrantury, wtedy chętnie usługiwał kapłanowi przy ołtarzu nie tylko w Libuszy, lecz i w Bieczu.
W skrytości serca marzył o tym, by kiedyś zostać księdzem. Ojciec jego wiedział o tych zamiarach i planach, ale niestety, mimo najszczerszych chęci nie był w stanie posłać go do szkoły średniej. Najbliższe gimnazjum istniało bowiem w Jaśle, wiec trzeba było chłopaka umieścić na stancji, a to kosztowało bardzo drogo.
Stary Jan liczył się z tym, że młodsze dzieci też dorastały, należało o ich losie także pomyśleć i byt im zabezpieczyć. Rad nierad Jan więc umyślił wyuczyć Piotra jakiegoś rzemiosła. A że Biecz wówczas słynął jeszcze z rękodzielnictwa i było do tego miasteczka najbliżej, umieścił tedy niedoszłego gimnazjalistę u najlepszego majstra szewskiego, niejakiego Roztworowskiego.
Dla Piotra zaczął się nowy pracowity okres życia. Posłuszny woli rodziców, wczuwając się w ich trudne położenie, nie nalegał już, by go wysłano do dalszych szkół. Z zapałem zabrał się do pracy i chociaż w czasie terminowania wysługiwano się nim i używano go do różnych prac domowych poza warsztatem, chociaż nieraz musiał dostać pocięglem przez plecy za byle przeoczenie i niezawinioną niezdarność, jednak był tak pilny i przykładny, że po upływie trzech lat stanął do egzaminu z wyuczonego fachu i otrzymał od cechmistrza dyplom czeladnika szewskiego. Było to około roku 1874.
Piotr jako terminator, mimo absorbującej go pracy fizycznej w tym okresie nie zaniedbał bynajmniej swego życia duchowego i nie przestał się dokształcać. Istniała bowiem obok czteroklasówki także szkoła powtarzalna "dla rzemieślniczych terminatorów", w której nauka odbywała się w niedziele i święta po południu. Życie zaś towarzyskie skupiało się w cechach rozmaitych rzemiosł. Pewnie, że w tym czasie były już tylko małe resztki z dawnego świetnego i sławnego rzemiosła i z dawnych cechów, ale i za czasów terminowania Piotra żyła jeszcze tradycja, że każdy cech miał swoją kaplicę w kościele farnym i dbał o jej ozdobę i remonty. Tak zatem cech krawców posiadał kaplicę Chrystusa Ukrzyżowanego, cech szewców — kaplicę św. Antoniego, stolarze mieli kaplicę Matki Boskiej Gromnicznej, kowale — św. Józefa, rzeźnicy — św. Tekli, piekarze — św. Jana Kantego, nawet dawny cech knapów, czyli tkaczy, opiekował się ongiś kaplicą św. Katarzyny.
Młody Piotr Kosiba, jak w Libuszy, tak i tutaj odwiedzał w wolnych chwilach kościół farny, zaglądając "do swojej" kaplicy św. Antoniego, gdzie modlił się gorąco o zdolności w opanowaniu swego rzemiosła. Lubił też służyć do mszy św. czy to w tym kościele, czy w klasztornym u reformatów i czynił to w każdą niedzielę i święto, gdy tylko nie musiał iść do swojej wioski w odwiedziny.
U reformatów dwa razy w roku, na św. Antoniego i na Matkę Boską Anielską, odbywały się wielkie odpusty. Zapewne Piotr bywał na tych uroczystościach, gdy zamieszkał już na stałe w mieście jako terminator. Tam mógł przypatrywać się zakonnikom i ich życiu, ukradkiem zapędzać się do klasztornego ogrodu i do wnętrza klasztoru. Przecież zwyczaj chodzenia chłopców wiejskich na chór organowy w niedzielę i święto do dziś dnia się zachował. Można przypuszczać, iż młodzieniec wdawał się w rozmowy z tym czy owym bratem zakonnym lub zapoznał się z którymś z ojców jako ministrant. W ten sposób rodziło się u niego powołanie zakonne, nie od razu oczywiście skrystalizowane. Na razie nic nie postanawiał, by wstąpić do zakonu, gdyż w rodzinnym domu widział niedostatek i biedę. Miał tymczasem inne zamiary. Chciał trochę pomóc ojcu i rodzeństwu i bodaj w części spłacić dług wdzięczności za otrzymane wykształcenie. Może też jako młody czeladnik pragnął wydoskonalić się w swoim fachu, a sądząc, że w większym mieście nabierze lepszego doświadczenia, wyjechał do Tarnowa.
3. POWOŁANIE DO ZAKONU
Kiedy Piotr Kosiba jako młody czeladnik znalazł się w Tarnowie, czwartym co do wielkości mieście Galicji, liczącym wtedy blisko 20 tysięcy mieszkańców, na pewno odczuwał z początku jakieś oszołomienie rozgwarem życia po dotychczasowym pobycie w cichym, starym grodzie bieckim. Nie przeżywał jednak uczucia lęku i bezradności, przez jakie przechodzić musiał każdy wiejski chłopak, gdy mu po raz pierwszy przyszło stanąć na bruku większego miasta w poszukiwaniu jakiegokolwiek zajęcia.
Piotr Kosiba był już wtedy dwudziestoletnim młodzieńcem, dość inteligentnym i rozgarniętym oraz z fachem w ręku. Miał zapewne listy polecające od swego majstra z Biecza, zatem — można przypuszczać — prace znalazł bez większego trudu, chociaż w tym czasie nie było o nią łatwo. Niestety, dotychczas nie udało się ustalić miejsca pracy ani zamieszkania w Tarnowie naszego przyszłego Sługi Bożego.
Śródmieście Tarnowa w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia było oczywiście zabudowane kamienicami, stało też w nim parę większych gmachów, ale w miarę oddalania się kamienice ustępowały miejsca parterowym domkom, willom, dworkom i na końcu chatom włościańskim. Ludność kupiecka i rękodzielnicza skupiała się przeważnie w Rynku i ulicy Krakowskiej w śródmieściu, jednak i na przedmieściach były sklepy i warsztaty rzemieślnicze.
Inteligencja katolicka mieszkała z dala od środka miasta, ludność zaś uboższa i rolnicza zamieszkiwała najdalsze części przedmieść. Tam też należy chyba szukać, jeśli nie w rzemieślniczym śródmieściu, stancji młodego szewca z Libuszy.
Ówczesny, dwudziestotysięczny i wciąż rozwijający się Tarnów, był miastem pod wieloma względami bardzo zróżnicowanym. Mieszkańcy jego tylko w połowie byli katolikami, drugą natomiast połowę stanowili Żydzi. Były też niewielkie grupy Rusinów i Niemców. Ponadto stacjonowała w tym mieście silna, bo licząca ponad tysiąc żołnierzy, załoga austriacka. Na rynku, placach targowych i wąskich uliczkach, nie wyłączając sklepów i warsztatów rzemieślniczych, słychać było język polski, ale na równi żargon żydowski i od czasu do czasu język niemiecki.
Nie wiadomo w jakim warsztacie Piotr Kosiba znalazł pracę, czy w katolickim, czy może żydowskim, ale z pewnością przyjęte obowiązki wykonywał solidnie, a żyjąc przy tym skromnie i oszczędnie, wkrótce zaczął posyłać część zarobków do domu. Cóż to była za radość w rodzinie! Jego rodzona siostra Ludwika wspomina, że "oni w domu nie byli wtedy w rozkoszach i Piotr śluzy im ocierał i pocieszał". Przez parę lat ten zaradny czeladnik wspomagał rodziców i rodzeństwo, przynosząc im ulgę w niedostatkach. Posyłał nie tylko pieniądze, ale czasem także coś z przyodziewku i obuwia lub książki do nabożeństwa.
Do domu rzadko przyjeżdżał, gdyż szkoda mu było pieniędzy na podróż. Ponadto i sama droga nie była wtedy łatwa, gdyż koleją mógł dojechać tylko do Grybowa, a dalsze 30 kilometrów wędrować pieszo lub przygodną furmanką. Podróż innymi drogami była jeszcze trudniejsza.
Piotr Kosiba oszczędnym był jedynie dla siebie, ale biednym — nie tylko w rodzinie — umiał okazać miłosierne serce.
Ciekawy fakt o nim z owych czasów opowiedział ks. Tadeusz Jodłowski, tamtejszy rodak. Mianowicie żyła w Libuszy uboga i liczna rodzina Grabowskich, mająca wiele drobnych dzieci, które nieraz musiały głodować. Gdy Piotr przyjechał pewnego razu do rodzinnej wioski zauważył to, i litując się nad nędzą dzieci, poszedł na drugi dzień do Biecza, sprzedał swoje nowe ładne buty i zakupił za to żywności i trochę odzieży dla tego ubogiego drobiazgu. Kiedy zaś w niedzielę szedł potem do kościoła w starych, połatanych trzewikach, śmiali się z niego kawalerowie z Libuszy, że "szewc chodzi bez butów". Ten jego czyn miłosierny żyje ponoć do dzisiaj w pamięci owej rodziny.
Przytoczony wypadek świadczyłby, że Piotr nic nie stracił ze swej dobroci z lat dziecięcych, kiedy to odstępował swoje jedzenie najmłodszej siostrze. Nie stracił też nic z chłopięcej pobożności, chociaż przebywał teraz "w szerokim świecie", Tarnowie. Tak samo uczęszczał pilnie co niedzielę na mszę św. i modlił się wiele, a potem, w czasie wolnym, którego chyba nie miał nigdy zbyt wiele, lubił zwiedzać to nieznane mu, stare miasto i podziwiać jego zabytki. Najbardziej jednak cieszył się, że było tu tak wiele pięknych kościołów. Wszystkie je znał i odwiedzał: wspaniałą katedrę z XV w., modrzewiową świątynię, również z XV w., poświęconą Najśw. Maryi Pannie Wniebowziętej na Burku, kościół Św. Trójcy na Terlikówce oraz kościół i klasztor bernardynów pod wezwaniem Św. Krzyża.
Jakże się ucieszył, gdy w tym ostatnim kościele zobaczył zakonników w takich samych habitach, jakie nosili zakonnicy w Bieczu. Do kościoła ojców bernardynów lubił najczęściej zaglądać. Ciągnęło go tam nie tylko wspomnienie stron rodzinnych, ile ciągle w nim nurtujące powołanie zakonne. Był to wtedy jedyny klasztor w Tarnowie, gdzie mógł się zwrócić po informacje, gdyż inne zgromadzenia zakonne w tym czasie domów swych w tym mieście nie miały.
Pewnego dnia zdecydował się wreszcie pójść do ojców bernardynów i poprosić, by go przyjęto do zakonu na braciszka. Z bijącym sercem zadzwonił do furty klasztornej. Ku jego zaskoczeniu i zdziwieniu drzwi otworzyła mu niewiasta, prawdopodobnie sprzątaczka kościelna. Piotr zmieszał się i gdy ta zapytała go, czego sobie życzy, niefortunny kandydat po krótkim namyśle odpowiedział, że już nie, przeprosił i rzekłszy: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus", odszedł szybko.
Po pewnym czasie zwrócił się z prośbą o przyjęcie na brata do reformatów w Bieczu, skąd skierowano go do prowincjała w Przemyślu. Ponieważ kandydat był dobrze znany w klasztorze w Bieczu, trudności z przyjęciem nie było.
Nie wiadomo, jak zareagowano w domu na tę jego decyzję. Czy spotkał się ze zrozumieniem, czy też z odciąganiem go od tego zbożnego zamiaru?
Może spodziewano się, że Piotr po pewnym czasie praktyki czeladniczej zda egzamin mistrzowski i z czasem otworzy własny warsztat i będzie już stale ich wspomagał. Jakiekolwiek plany snuła rodzina Piotra co do jego przyszłości, to jednak bynajmniej nie była zaskoczona tym jego krokiem. Wiedziano przecież o jego pobożności i o tym, że od dziecka marzył, by zostać księdzem.
— Jak już księdzem nie może być, to przynajmniej niech zostanie porządnym zakonnikiem — musiał chyba zawyrokować w końcu stary Jan Kosiba. I nie zawiódł się.
Zresztą Piotr miał już wtedy dwudziesty trzeci rok życia, mógł sam zadecydować o swoim losie. Tak więc podziękowawszy w Tarnowie za pracę, i pożegnawszy się z rodziną, wyjechał z początkiem 1878 r. do klasztoru reformatów w Jarosławiu, gdyż tam otrzymał skierowanie z prowincjałatu.
Dar powołania do życia zakonnego został przyjęty.
4. W ZAKONIE ŚW. FRANCISZKA Z ASYŻU
Piotr Kosiba, odpowiadając na wezwanie Boże, wstąpił do zakonu św. Franciszka z Asyżu, którego oficjalna nazwa wówczas brzmiała: Zakon Braci Mniejszych św. Franciszka Reformatów. Na co dzień zaś członków tego zakonu nazywano franciszkanami, lub najczęściej po prostu reformatami. Aby lepiej zrozumieć duszę i drogę do świętości naszego Sługi Bożego, dobrze będzie, jeśli wpierw wyjaśni się nazwę i pozna pokrótce dzieje tego zakonu.
Św. Franciszek z Asyżu, jeden z największych świętych naśladowców Chrystusa, jakich dotychczas ludzkość wydała, żył w łatach 1182-1226. Własnym życiem i ideałami, spojrzeniem na świat i stosunkiem do ludzi, pociągnął za sobą wielu mężczyzn i niewiast. W ten sposób dał początek trzem zakonom, mianowicie zakonowi męskiemu, który sam nazwał zakonem braci mniejszych, zakonowi ubogich pań, z czasem nazwanych klaryskami, oraz trzeciemu zakonowi, skupiającemu ludzi żyjących we własnych rodzinach wszystkich stanów społecznych.
Jednak zakony założone przez św. Franciszka nigdy nie były jakąś granitową, niewzruszalną kolumną, ale zawsze pozostawały żywym organizmem, którego rozwój można porównać do drzewa, wspaniale rozrastającego się dzięki życiodajnym sokom płynącym ze zdrowych korzeni.
Zakon braci mniejszych założony w 1209 r. przez wieki zachował swoją żywotność i aktualność, ale równocześnie przechodził rozmaite ewolucje. Już bowiem w XIV w. powstała wielka reforma, nawiązująca do ducha i gorliwości początków zakonu. Jej zaś twórcami byli tacy wielcy święci, jak Bernardyn ze Sieny i Jan Kapistran. Reforma ta doprowadziła do wyodrębnienia się dwu wielkich rodzin w zakonie, mianowicie zakonu braci mniejszych obserwantów — u nas w Polsce od patrona pierwszego ich klasztoru, św. Bernardyna, nazywanych bernardynami — oraz braci mniejszych konwentualnych, w Polsce nazywanych po prostu franciszkanami lub franciszkanami konwentualnymi.
Oficjalny podział zakonu braci mniejszych na te dwie odrębne rodziny dokonał się dopiero w 1517 r.
W wiekach XVI i XVII wielkie drzewo zakonu franciszkańskiego otrzymało nowe soki odżywcze i odmładzające, dzięki którym ubogaciło się w kilka nowych gałęzi. Ten nowy ruch, przybierając różne nazwy, ogarnął cały zakon i trwał dość długo. W rezultacie reform ci bracia mniejsi, których później nazwano kapucynami — od charakterystycznego spiczastego kaptura, jaki nosili — wyodrębnili się w oddzielny zakon. Pozostałe zaś rodziny, wyrosłe z szesnastowiecznej reformy, jak alkantaryni (w Hiszpanii), rekolekci (we Francji i Niemczech), reformaci (we Włoszech, w Polsce i kilku innych krajach), chociaż różnili się odrębną organizacją i stylem życia od obserwantów, czyli bernardynów, to jednak zachowali z nimi jedność poprzez wspólnego przełożonego generalnego.
Reforma ta wydala również wielu świętych, a wśród nich takich wielkich mężów pokuty i jej głosicieli, jak św. Piotr z Alkantary, św. Karol z Sezze i św. Leonard z Porto Maurizio. Propagowana przez tych świętych reforma ponownie nawiązywała do ideałów głoszonych przez św. Franciszka, kładąc szczególnie mocny nacisk na ubóstwo, pokutę oraz modlitwę liturgiczną i medytację w życiu poszczególnych braci i całych klasztorów. W przygotowaniu zaś zakonników do apostolstwa przedkładała ona nad życie intelektualne, choć i tego nigdy nie lekceważyła, ćwiczenie się we wszystkich cnotach. Było to wyraźne nawiązanie do apostolstwa przykładu, którego doskonały wzór zostawił sam św. Franciszek z Asyżu.
Po wiekach, kiedy te rodziny zakonu braci mniejszych zostały zdziesiątkowane przez siły wrogie Kościołowi i życiu zakonnemu, papież Leon XIII połączył je znowu w jeden organizm, przywracając równocześnie pierwotną nazwę - Zakon Braci Mniejszych. W codziennym życiu przyjęła się powszechnie nazwa: Zakon Franciszkanów.
Zjednoczenie to dokonało się już za pobytu Piotra Kosiby w zakonie, mianowicie w 1897 r. W Polsce jednak wciąż są używane nazwy historyczne, tj. bernardyni i reformaci, choć odnoszą się już tylko do różnych prowincji tego samego Zakonu Braci Mniejszych (Franciszkanów).
Reforma zakonu św. Franciszka przeprowadzona w XVI i XVII w. wydala również piękne owoce w Polsce. Pierwszy klasztor franciszkanów-reformatów na ziemiach polskich powstał w Gliwicach w 1611 r., skąd w krótkim czasie ogarnęli oni swoimi wpływami cała Koronę. W 1772 r. posiadali już 60 klasztorów zorganizowanych w cztery prowincje, w których żyło 1345 zakonników, braci i kapłanów. Stali się też jednym z najbardziej znanych i wpływowych zakonów w Polsce, zwłaszcza cieszyli się popularnością i wzięciem u drobnej szlachty, mieszczan i włościan.
Reformaci polscy przyczynili się walnie do utrwalenia reformy Kościoła przeprowadzonej przez Sobór Trydencki. Swoim surowym życiem, wyrzeczeniem się wszelkich posiadłości ziemskich — przy klasztorach zachowali jedynie niewielkie ogrody — oddziaływali skutecznie na innowierców, zwłaszcza na arian polskich. Zawsze zachowywali żywe związki z prostym ludem, zarówno w czasie pokoju, jak i w chwilach ciężkich, w czasie wojen, epidemii i prześladowań zaborców. W czasie epidemii, które wybuchały raz po raz, wielu franciszkanów-reformatów oddało swoje życie, służąc chorym. Za udział w powstaniach narodowych, zwłaszcza w powstaniu styczniowym, kilkudziesięciu z nich było więzionych i zesłanych na Sybir. Klasztory franciszkanów-reformatów na Śląsku (w Gliwicach i na Górze św. Anny) i na Pomorzu (Gdańsku, Chełmie, Wejherowie, Łąkach Bratiańskich i inne) przyczyniły się do tego, że ludność tych ziem zachowała mowę i kulturę polską.
Franciszkanie-reformaci posiadali swoje własne seminaria, w których kształcili przyszłych kapłanów, ale równocześnie prowadzili przy swoich klasztorach szkoły na poziomie szkół katedralnych (w Pakości i Żurominie) oraz liczne szkoły elementarne.
Mają oni także swój wkład w rozwój misji, pracowali bowiem jako misjonarze w Afryce Północnej (Egipt), na Bliskim i Dalekim Wschodzie (Chiny, Turcja, zwłaszcza Palestyna), w Europie w Rosji carskiej (Petersburg i Ryga), w Ameryce Południowej i Północnej. W Stanach Zjednoczonych duszpasterzowali wśród emigrantów polskich, tworząc z czasem polonijną prowincję zakonną, która po dziś dzień służy Polakom żywym i pisanym słowem polskim.
Reformaci polscy ogłosili drukiem setki różnych dzieł, zwłaszcza ascetycznych i kaznodziejskich. W pracy duszpasterskiej zasłużyli się przeważnie jako misjonarze i kaznodzieje ludowi oraz jako kierownicy duchowi w konfesjonałach. Wydali oni spośród siebie wielu zasłużonych kaznodziejów, jak np. Franciszek Rychłowski, Franciszek Wolski, Berard Gutowski (XVII w.), Antoni Węgrzynowicz, Wenanty Andress (XVII/XVIII w.), Józef Męciński, Błażej Chmielowski, Stefan Brzozowski, Konrad Piramowicz, Martynian Możejewski (XIX w.), Zygmunt Janicki, Ireneusz Kmiecik (XX w.) i wielu innych.
Nade wszystko zaś dawali żywe wzory świętości przez surowy i umartwiony tryb życia. Nic zatem dziwnego, że dokładne zachowanie Reguły zakonnej św. Franciszka urabiało ludzi mocnych, całym sercem miłujących Boga, pełnych zaparcia się i poświęcenia dla dobra bliźnich. Świadczą o tym liczne zastępy zakonników reformackich, którzy zmarli w opinii świętości. Na przestrzeni trzech wieków pobytu i pracy franciszkanów-reformatów w Polsce można naliczyć ponad stu ojców i braci, którzy świętością życia, heroicznością cnót i męczeństwa za wiarę i ojczyznę ozdobili Kościół w Polsce. Nie starali się oni jednak o beatyfikację swoich świątobliwych, na przeszkodzie bowiem stawały klęski, jakie nawiedzały nasz kraj, a szczególnie, z powodu ubóstwa klasztorów, brak środków na ten cel.
Tak piękny rozwój franciszkanów-reformatów zahamowały rozbiory Polski, po których rządy zaborców skrępowały zupełnie jego życie i działalność. Tragedię tę przeżyły zresztą i wszystkie inne zakony.
— W wyniku kasaty przeprowadzonej w latach 1819-1835 w zaborze pruskim ostał się tylko jeden klasztor reformatów w Łąkach Bratiańskich. Ale na skutek chwilowej zmiany polityki w 1855 r. odrodziła się na gruzach dawnej nowa prowincja pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia N.M.P. Byt tej prowincji podcięły znowu ustawy majowe z 1875 r. Wolnej Polski w zaborze pruskim doczekało się zaledwie kilku zakonników, którzy dali początek obecnej prowincji wielkopolsko-śląskiej franciszkanów pod wezwaniem Wniebowzięcia N.M.P.
— W zaborze rosyjskim ukazem cara Aleksandra II z 1864 r. skasowanych zostało 12 klasztorów reformatów za udział w powstaniu styczniowym, resztę zaś skazano na wymarcie, zabraniając przyjmowania nowych kandydatów. Ojczyzny niepodległej doczekali się jedynie zakonnicy w klasztorze we Włocławku.
— Ocalały jedynie klasztory, ale również nie wszystkie, w zaborze austriackim, w Galicji, które utworzyły prowincję Matki Bożej Bolesnej. Klasztory tej prowincji, których było dziewięć, pod koniec XIX w. cieszyły się już pewną swobodą w życiu i działalności oraz stopniowo przywracały pierwotną karność zakonną, zachwianą przez tzw. reformę józefińską, czyli ingerencję władz świeckich w życie Kościoła i zakonów. Do prowincji Matki Bożej Bolesnej należał klasztor w Bieczu, w którego bliskości wyrósł, oraz w Jarosławiu, do którego furty zapukał w marcu 1878 r. Piotr Kosiba z Libuszy, aby po latach zasłynąć nie uczonością ani kazaniami, ale swym świątobliwym życiem, prowadzonym ściśle według rad ewangelicznych.
5. CZAS PRÓBY I OSTATECZNEJ DECYZJI
Kiedy Piotr Kosiba dnia 7 marca 1878 r. przyjechał do klasztoru franciszkanów-reformatów w Jarosławiu, musiał według zwyczaju zakonnego czekać na habit przez parę tygodni i odbywać w tym czasie wstępną próbę tego nowego rodzaju życia, czyli tak zwany postulat. Przełożonym tamtejszym był wówczas bardzo świątobliwy, głębokiej wiedzy kapłan, o. Joachim Maciejczyk, który oblókł przybyłego w habit franciszkański dnia 21 czerwca 1878 r., nadając mu imię zakonne Alojzy. Odtąd czeladnik szewski Piotr Kosiba stał się Bratem Alojzym.
Jak głęboko przeżywał ten nowo obleczony w habit zakonny człowiek swój przełom życiowy, pozostanie to tajemnicą. Po upływie pół roku przeniesiono o. Joachima na urząd gwardiana do Wieliczki. W ślad za swoim przełożonym przybył także do tego klasztoru Brat Alojzy Kosiba, aby niebawem rozpocząć nowicjat, czyli rok decydującej próby przed podjęciem ostatecznej decyzji. O. Joachim sam będąc świątobliwym poznał się szybko na tym, kogo oblekał w habit, w lot ocenił, że z Brata Alojzego będzie godny zakonnik. Tak zatem ten młody franciszkanin pozostał, po ukończeniu rok trwającego nowicjatu, w jednym z pierwszych klasztorów reformackiej prowincji, aby w nim spędzić całe dalsze swoje życie.
Siedziba franciszkanów-reformatów w Wieliczce datuje się od roku 1623, a fundatorem jej był król Zygmunt III, który znacznymi sumami przyczynił się do budowy kościoła i klasztoru zakonnikom św. Franciszka z Asyżu, jako wotum za odniesione nad Turkami zwycięstwo pod Chocimiem. Już w następnym roku, gdy stanęła drewniana kapliczka i malutki klasztorek również z drewna, miejsce to przeznaczył papież Urban VIII na nowicjat dla kleryków. Murowany zaś kościół pod wezwaniem Stygmatów św. Franciszka konsekrowano w dwa lata później, tj. w 1626 r.
Wkrótce w kościele tym zasłynął łaskami obraz św. Antoniego Padewskiego. Z czasem nabożeństwo do tego wielkiego Cudotwórcy tak się ugruntowało, że kiedy nadeszła uroczystość Świętego, wtedy całe miasto świętowało, wstrzymując się od prac służebnych. Opiece św. Antoniego przypisali zakonnicy swoje ocalenie, gdy w 1652 r. grasowała w tej okolicy straszna zaraza. Na usługi zapowietrzonym ofiarowało się wówczas czterech księży: o. Walerian Bieńkowski, o. Chryzostom Dobrosielski, o. Walerian Rzewuski i o. Felicjan Rościszewski, którzy nie tylko w mieście, ale i na polach i w lasach zaopatrywali umierających, a jednak żaden z nich nie uległ zarazie. Także świętemu z Padwy przypisywali reformaci zachowanie kościoła i klasztoru przed zniszczeniem w 1655 r. przez szwedzkie wojska Gustawa Adolfa.
W opinii świętości zmarli tutaj między innymi o. Jacek Bobrownicki (1655), umęczony i poraniony okrutnie przez Szwedów, i o. Walerian Bieńkowski (1675).
Przeżywali reformaci wieliccy i ciężkie doświadczenia Boże. W 1718 r. spłonął bowiem cały klasztor i kościół wraz z cudownym obrazem św. Antoniego, podpalony prawdopodobnie prze jakiegoś innowiercę. Dzięki jednak pomocy dobrodziejów, zwłaszcza króla Augusta II, w trzy lata po tej klęsce wzniesiono nowe budowle.
Kościół, mający teraz oprócz głównego ołtarza sześć bocznych, znowu zapełniał się wiernymi, odżyło też i nabożeństwo do św. Antoniego. Nowicjat kleryków, przeniesiony przedtem do Stopnicy, powrócił w odnowione mury klasztoru.
W owym czasie, kiedy Brat Alojzy przybył do Wieliczki, odbywał się nowicjat wspólnie dla kleryków i braci, a mieścił się na piętrze w zachodnim skrzydle klasztornym, przylegającym do chóru organowego.
Tu więc znalazł się brat Alojzy, rozpoczynając swoją próbę nowicjacką od dnia 22 września 1879 r.
Całe skrzydło nowicjatu liczyło wtedy 12 celek, a każda z nich miała 2 metry szerokości, 3 długości i 2 i l/2 wysokości oraz malutkie, pojedyncze okienko. Wnętrze takiej celki mieściło najkonieczniejsze sprzęty. Łóżko wciśnięte we wnękę grubych murów, malutki stoliczek, jedno krzesło oraz miednica na taboreciku — oto ubogie umeblowanie nowicjusza. Pieców do ogrzewania cel zimą jeszcze wtedy nie było. Bieliznę zaś i płaszcze przechowywano w jednym wspólnym pomieszczeniu, zwanym westiarnią. Tylko ojciec magister miał nieco większą celę, jedna zaś obszerniejsza służyła do modlitw, wykładów i ćwiczeń nowicjackich i ta jedynie była ogrzewana w czasie zimy.
Magistrem, czyli wychowawcą nowicjuszy, był podówczas o. Melchior Kruczyński, doświadczony i świątobliwy kapłan, liczący już 50 lat życia, dobry psycholog i wychowawca młodzieży. Pod jego to roztropną ręką urabiał się wewnętrznie Brat Alojzy.
Nowicjat jest to okres zakonnej próby. Przełożeni badają i próbują kandydata, czy ma powołanie i czy nada się do zakonu, a nowicjusz próbuje siebie, czy podoła w przyszłości zakonnym obowiązkom. Toteż magister nowicjatu, jak i sam nowicjusz mają wolną rękę w decyzji: pierwszy może w każdej chwili kandydatowi poradzie odejście, a nowicjusz może także na własne żądanie nowicjat opuścić, nie jest bowiem jeszcze związany ślubami zakonnymi.
Dla Brata Alojzego nie trzeba było takiej próby powołania, on tę łaskę służenia Bogu pielęgnował przecież od dziecięctwa i wstąpił do zakonu po dojrzałej decyzji. Dla niego był to okres gruntownego ćwiczenia się w cnotach i zaprawiania się do surowego, zakonnego życia.
Porządek każdego dnia w nowicjacie dla kleryków i braci był następujący: wstawano tak zimą, jak i latem o godz. 5, a o godz. pół do szóstej, odmawiano w chórze zakonnym za wielkim ołtarzem Litanię do Wszystkich Świętych i odprawiano rozmyślanie, po którym klerycy mówili pacierze kapłańskie (brewiarz), bracia zaś swoje modlitwy brackie. O godz. pół do siódmej odprawiała się msza św. konwencka i w tym czasie nowicjusze odmawiali głośno koronkę seraficką i przystępowali do Komunii św. Po mszy św. kończono pacierze kapłańskie i brackie. Śniadanie spożywano wspólnie i czytano wtedy przy zachowaniu ścisłego milczenia lekturę duchowną, a potem każdy szedł do swoich obowiązków. Bracia nowicjusze spełniali je kolejno jako pomocnicy w zakrystii, kuchni, refektarzu i ogrodzie. Prócz tego uczyli się rozmaitych prac i zawodów: kucharstwa, stolarstwa, pszczelarstwa, ogrodnictwa, introligatorstwa, robienia kropideł, różańców i pasków do alb i habitów.
Przed obiadem odprawiano kwadransowy rachunek sumienia, a w czasie posiłku w refektarzu, około godz. 13, zachowując ściśle milczenie słuchano czytania duchownego. Po obiedzie wszyscy zakonnicy szli do kościoła na nawiedzenie Najśw. Sakramentu, po czym po uprzątnięciu refektarza i kuchni następowała rekreacja. O godz. 15 bracia udawali się do chóru na kapłańskie „Magnificat" i znowu do swoich zajęć.
Kolacja, która przypadała zwykle o pół do siódmej, odbywała się tak samo jak obiad w milczeniu. Potem następowało półgodzinne rozmyślanie oraz modlitwy kapłanów i braci. Po krótkiej rekreacji każdy o godz. 21 szedł do swojej celi na spoczynek. Milczenie obowiązywało zawsze prócz rekreacji; nawet w czasie pracy można było mówić tylko tyle, ile wymagała konieczność.
Nadto bracia nowicjusze mieli przez dwa dni w tygodniu obowiązkowe lekcje z zasad wiary, zakonności i Reguły św. Franciszka.
Brat Alojzy w nowicjacie zajmował się głównie szewstwem. Rzadko wyjeżdżał ze starszym bratem Markiem Lichoniem na kwestę i to w niedalekie strony, gdyż taki był przepis nowicjackiego życia, by tego samego dnia wrócić do klasztoru. Dnie, ściśle wypełnione ćwiczeniami duchownymi i pracą, były bliźniaczo podobne jedne do drugich i upływały tak szybko, że Brat Alojzy ani się spostrzegł, kiedy ukończył nowicjat i kiedy nadeszła uroczystość składania ślubów zakonnych. Stało się to w dniu 22 września r. 1880.
Były to na razie śluby proste, tzw. sympliczne, które dawniej bracia składali nie na trzy lata, jak to czynią teraz, ale od razu na całe życie. Od przełożonych zaś zależało, kiedy dany brat, sympliczny profes, miał złożyć uroczyste śluby, zwykle zaś odkładano to wielkie wydarzenie w życiu zakonnika na większe święta. Nie każdy też brat takie uroczyste śluby składał, gdyż wielu żyło w zakonie o ślubach prostych już do śmierci. Brat Alojzy dostąpił zaszczytu złożenia ślubów uroczystych.
Od pierwszych dni pobytu w Wieliczce Brat Alojzy spostrzegł jeden ważny szczegół, a mianowicie zauważył, że wierni codziennie modlą się gorąco przed Ukrzyżowanym Chrystusem w kaplicy znajdującej się między zakrystią a wejściem do kościoła. Zresztą każdy bystry przybysz to zauważy. Brat Alojzy zainteresował się tym swoim spostrzeżeniem. Wyczytał na wiszącej obok tabliczce historię tego naturalnej wielkości Krucyfiksu i dowiedział się, że to Cudowny Pan Jezus. Odtąd zaczął się i on modlić na tym miejscu, a z czasem przylgnął już na całe życic duszą i sercem do tego Cudownego Pana Jezusa.
Jakaż jest historia tego Cudownego Ukrzyżowanego? Mówią o Nim stare kroniki reformackie. Z nich dowiadujemy się, że ten cudowny wizerunek Chrystusa, rzeźba w drewnie, pochodzi z w. XVII, a rozsławienie go jako słynnego cudami łączy się ściśle z rokiem 1743, tj. z datą śmierci o. Karola Ketnera, zmarłego w klasztorze reformatów w Krakowie.
Któż to był ten o. Karol Ketner? Był to za młodu rycerz, "w wojsku Rzeczypospolitej zasłużony oficer". Przez długi czas trwał uporczywie w protestantyzmie, ale nawróciwszy się porzucił służbę wojskową i wstąpił na służbę Bogu do zakonu reformatów. Tu został kapłanem, a wkrótce lektorem filozofii i teologii dla kleryków zakonnych. Zasłynął też jako kaznodzieja zwalczający innowierców, ponieważ, sam dawniej po protestancku wychowany, znał doskonale ich błędne przekonania. Pięćdziesiąt dwa lata przeżył w zakonie jako wzorowy, pokorny i pobożny kapłan. Gdy jako 80-letni staruszek był już bliski śmierci, zapytał go jeden z ojców, czy w swym życiu otrzymał od Boga jakąś szczególniejszą łaskę, którą by mógł oznajmić na chwałę Bożą? Wówczas o. Karol opowiedział mu następujące zdarzenie. Kiedy był jeszcze klerykiem-nowicjuszem w Wieliczce, widział, że ojcowie bardzo często modlili się przed Ukrzyżowanym Panem Jezusem, na dolnym krużganku, niedaleko drzwi kościelnych. Ponieważ zaś trapiły go pokusy zwątpienia i rozpaczy, że mu Bóg nie przebaczy jego przeszłych grzechów i błędów i skutkiem tego miał już zamiar opuścić klasztor, w tych uciskach i strapieniach duchownych modlił się także przed tym wizerunkiem Pana Jezusa. Pewnego razu po jutrzni, którą wtedy odprawiano o godz. 12 w nocy, został tam na modlitwie i całując nogi Jezusowe błagał o odpuszczenie grzechów słowami św. Bernarda:
Na tym krzyżu wprost stojący,
Spojrzyj! O, mnie kochający,
Do Siebie mnie wołający:
Zdrów bądź! Wydaj głos, mówiący:
Już ci odpuszczam wszystko!
Wtedy usłyszał głos z krzyża: Odpuszczam ci wszystko! Zdarzyło się to w r. 1692. Tak wyznał o. Karol pod przysięgą z pokorą i łzami. Kiedy w jakiś czas potem umarł, wyjawiono ten cud wiernym i odtąd zaczęła się szerzyć szczególna cześć i nabożeństwo do tego wizerunku Pana Jezusa jako Cudownego.
Brat Alojzy dobrze zapamiętał sobie to niezwykłe zdarzenie z nowicjuszem, gdyż sam też na tę drogę się przygotowywał, a w czasie nowicjatu modlił się codziennie przed Cudownym Ukrzyżowanym nie mniej gorąco, niż przed laty ów Karol Ketner.
O cóż prosił Brat Alojzy w swych modłach? Przypuszczać by należało, że przede wszystkim o tę wielką łaskę, by stać się dobrym zakonnikiem i wiernie wytrwać w swym powołaniu.
Gdy zaś ukończył nowicjat i przeniósł się na konwent do celki od strony wirydarza, to i wtedy nie zapominał o swym nabożeństwie do Cudownego Pana Jezusa, lecz owszem, w miarę upływu lat coraz to więcej kochał to miejsce modlitwy. Kto go nie znalazł w celi lub przy pracy, mógł być pewien, że znajdzie go w kaplicy.
Nieraz mówiąc pacierze przed tym Ukrzyżowanym przerywał nagle szept modlitwy i pozostawał czas jakiś w bezruchu na klęczkach, z oczyma utkwionymi w Cudownym Wizerunku. Potem zaczęły mu spływać ciche łzy po policzkach, z piersi wydzierało się westchnienie, wreszcie szloch i głowa opadała powoli na stopień ołtarza. W tak kornej postawie, zgięty w pół, z czołem opartym o kamień stopnia Brat Alojzy trwał długie chwile. Zatapiał się w rozmyślaniu o Męce Pańskiej. Sam bowiem widok postaci Pana Jezusa rozpiętej na krzyżu — choć była to stara ludowa rzeźba, ale wykonana z widocznym artyzmem — widok zbolałej cierpieniem i konaniem twarzy — już nastrajał do rozważania nad Męką Pana Jezusa za nasze grzechy.
Brat Alojzy, wczuwając się w czasie tych rozmyślań — zachwytów w cierpienia Jezusowe, zaczął rozumieć w całej grozie złość grzechu śmiertelnego, dlatego w późniejszych latach tak często i gorliwie modlił się za grzeszników, prosząc o ich nawrócenie. Dlatego też, ile razy i gdziekolwiek spotkał się choćby z najmniejszym zgorszeniem i grzechem, zaraz biegł do kaplicy i tam ze szlochem przepraszał Pana Jezusa i błagał o łaskę opamiętania dla gorszycieli. Sam też pokutował wtedy, odmawiając sobie posiłku i zanosząc swoją porcję z obiadu czy kolacji ubogim przy furcie. Biczował się wówczas dłużej i krzyżem leżał. Gorzko pokutował Pan Jezus za grzechy świata, więc także i Brat Alojzy starał się naśladować Ukrzyżowanego przez dobrowolnie podejmowane pokuty za grzeszników. Od Pana Jezusa na krzyżu uczył się rozumienia ducha pokuty.
Ukrzyżowany Pan Jezus był dla Brata Alojzego prawdziwą szkołą cnót. Jak Chrystus stał się posłuszny Ojcu Swemu aż do śmierci krzyżowej, tak i on ćwiczył się w posłuszeństwie zakonnym; jak Pan Jezus w czasie swej Męki stał się pośmiewiskiem ludu i wzgardą pospólstwa, tak i on uczył się cnoty pokory. Pan Jezus umarł ubogi i nagi na krzyżu, więc i on ćwiczył się w zakonnym ubóstwie. Tu uczył się też przepięknej cnoty miłości bliźniego i miłości nieprzyjaciół. Nie będzie przesady, gdy powiemy, że Brat Alojzy wymodlił sobie u Cudownego Pana Jezusa te cnoty, którymi zajaśniał w późniejszym życiu.
Kiedy Brat Alojzy przebywał w klasztorze, nie było dnia, by bodaj parę razy nie klęczał u stóp Ukrzyżowanego. Szczególnie zaś wieczorem, po kolacji, lubił modlić się z nowicjuszami. Odmawiał wtedy Litanię do Imienia Jezus i pacierze w rozmaitych intencjach, jakie mu serce podyktowało i jakie mu poddawali dobrodzieje klasztoru.
Jeden ze starszych ojców tak mówił o Alojzym: "Nie wiem, czy dałoby się policzyć te wszystkie jego koronki, wyszeptane podczas długich wędrówek kwestarza, te z płaczem odmawiane Litanie do Pana Jezusa Miłosiernego w kaplicy, te wszystkie akty strzeliste: «O mój Jezu, miłosierdzia» ! — powtarzane przy każdej okazji. A miał niemały wpływ na Serce Jezusa Miłosiernego, skoro tyle łask wyprosił już za życia. Jego modlitwom polecano przeróżne sprawy i troski, tak klasztorne, jak i dobrodziejów klasztoru, stroskanych, cierpiących i chorych. On gromadził to wszystko, szedł przed Cudowny wizerunek Pana Jezusa Miłosiernego, znajdującego się w krużganku klasztornym, klękał, prosił i jęczał. Nieraz do tej modlitwy wciągał i nas nowicjuszy, te świeże latorośle zakonu, ufając, że tylu głosów musi Pan Bóg wysłuchać. I Pan Bóg wysłuchiwał. Wdzięczni wierni wychwalali Miłosierdzie Boże i serdecznie dziękowali Bratu Alojzemu".
Można by śmiało powiedzieć, że od stóp tego Cudownego Jezusa rozpoczął Brat Alojzy swą drogę do świętości.
Każdy wie, że samo przyobleczenie i ubranie się w habit nie czyni jeszcze danego człowieka zakonnikiem. Tak samo nie można mówić o zakonności tego, który nosząc habit przyswaja sobie pewne zewnętrzne formy, pewien zakonny sposób bycia.
Istotą bowiem życia zakonnego, tym, co stanowi o prawdziwym i rzeczywistym stanie zakonnym, jest doskonałe zachowywanie trzech ślubów: posłuszeństwa, ubóstwa i czystości, dla miłości Boga.
Im ściślej, im wierniej i gorliwiej stara się zakonnik te śluby wypełnić, tym bardziej jest wzorowy, tym więcej wewnętrznie urobiony. Im więcej z zaparciem siebie, z poświęceniem i ofiarnością je wypełnia, tym bliższy jest doskonałości i świętości.
Franciszkaninowi o obowiązku wypełniania ślubów, uczynionych dla Królestwa niebieskiego, przypomina zaraz na początku pierwszy rozdział Reguły św. Franciszka z Asyżu: "Reguła i życie braci mniejszych polega na zachowaniu świętej Ewangelii Pana naszego Jezusa Chrystusa przez życie w posłuszeństwie, bez własności i w czystości". Symbolizują zaś te śluby trzy węzły na białym sznurze zakonnym, jakim przepasuje swój habit.
Brat Alojzy pozostał wierny swoim ślubom zakonnym przez długie 58 lat, 3 miesiące i 12 dni swego życia zakonnego. Co więcej, nie tylko je zachował, ale w ich wypełnianiu osiągnął taką sprawność, że wzniósł się na wyżyny doskonałości. Osiągnął stan cnoty posłuszeństwa, ubóstwa i czystości w stopniu budzącym podziw i uznanie u wszystkich.
— Pierwszy węzeł na sznurze zakonnym przypominał Bratu Alojzemu o posłuszeństwie Chrystusa, którego zobowiązał się wiernie naśladować. A było to naśladowanie niezwykle owocne. Świadczą o tym radość, łatwość i szybkość, z jaką przyjmował i wypełniał rozkazy swoich przełożonych. Dla niego polecenia i prośby przełożonych były zawsze słuszne i celowe, bo widział w nich wolę Bożą. Wiedział także, że przełożeni nie mogą mu nakazywać czynów grzesznych lub niezgodnych z Regułą zakonną. Wypełniał je więc ściśle według myśli przełożonego, choć nigdy w sposób bezmyślny. W ten sposób Brat Alojzy, służąc zakonowi, służył samemu Bogu.
Posłuszeństwo Brata Alojzego — trzeba to szczególnie mocno podkreślić — wynikało z jego wielkiej pokory i było niezwykle wytrwałe. Służył on zakonowi z równą gorliwością wtedy, gdy był młody i w pełni sił, i jak wtedy, gdy te siły już się sterały na starość. Chociaż przez tak długi czas pobytu w Wieliczce miał różnych przełożonych, nieraz bardzo wymagających i surowych, nikt jednak z nich nic miał nigdy żadnego zastrzeżenia co do wiernego wypełniania obowiązków przez Alojzeczka.
Pewnego rodzaju wyróżnieniem i nagrodą, nie tylko za wzorowe jego życie zakonne, ale szczególnie za wytrwałe posłuszeństwo, było to, że przez tak długi czas ani razu nie przeniesiono go do innego klasztoru. A przecież klasztor wielicki jako nowicjacki musiał dawać przykład wierności Regule zakonnej pod każdym względem i być wzorem zakonnego życia dla całej prowincji. Brat Alojzy jednak trwał wiernie tyle lat w klasztorze nowicjackim, tak, jak wiernie trwał przy Bogu i w posłuszeństwie zakonnym.
Mówiąc o doskonałości posłuszeństwa Brata Alojzego nie można pominąć faktu, że obowiązki kwestarskie, spełniane przez tak długie lata i przy tak zmiennych okolicznościach, wymagały nieraz naprawdę heroizmu.
O cnocie posłuszeństwa Brata Alojzego świadczą choćby takie proste na pozór wydarzenia z jego życia.
Jednego razu Brat Alojzy przyjechał z kwesty zmęczony i poszedł według zwyczaju najpierw zameldować u przełożonego, że wrócił, a potem wstąpił na chwilę do o. Wiktora Reczyńskiego, jako najbliższego swego sąsiada. Po kilku minutach w celi zjawił się za braciszkiem o. Walenty, ówczesny gwardian i zwrócił się do Brata Alojzego: "Bracie Alojzy, pójdziesz do miasta załatwić mi pewną sprawę". Zagadnięty, z uśmiechem na ustach podniósł się natychmiast z krzesła i zgłosił gwardianowi gotowość spełnienia rozkazu. Tymczasem nadeszło na tę scenę kilku zakonników, którzy dowiedziawszy się o przyjeździe Brata, chcieli go przywitać. Przełożony odwołał swoje polecenie i zaznaczył przy tym, że chciał dla przykładu innych braci pokazać, jak Alojzy jest zawsze posłuszny i korzysta z zasług tego posłuszeństwa przy każdej okazji.
Rzeczywiście, mógł się Alojzeczek pokornie wymówić od pójścia do miasta tym, że dopiero co wrócił pieszo z dalekiej kwesty, że jest zmęczony, a jednak tego nic uczynił i już samą chęcią natychmiastowego wykonania rozkazu zdobył sobie zasługę u Boga.
Inny wymowny przykład. Kiedy brat Alojzy leżał już śmiertelnie chory, odwiedził go Ojciec Prowincjał Anatol i żartem rzekł do niego, tak dla dodania mu otuchy: "Bracie Alojzy, wstawaj, posłużysz mi do Mszy św., bo nie mam ministranta". Brat Jubilat, już wtedy bardzo osłabiony i w gorączce, dźwignął się z łóżka i oświadczył: "Już idę". Było to na dzień lub dwa przed jego śmiercią.
Czyż tego rodzaju posłuszeństwo nie jest doskonałe i nie jest cnotą?
— Drugi węzeł na pasku zakonnym przypominał Bratu Alojzemu, że ślubował naśladować Chrystusa Pana w Jego ubóstwie, idąc za przykładem św. Franciszka z Asyżu, założyciela zakonu braci mniejszych.
Św. Franciszek tak cenił sobie ubóstwo, że również swoim naśladowcom polecił je jako najwyższy ideał i najpewniejszą drogę do zbawienia: "W tym jest dostojeństwo najwyższego ubóstwa, że ono ustanowiło was, braci moich najmilszych, dziedzicami i królami Królestwa niebieskiego, uczyniło ubogimi w rzeczy doczesne, a uszlachetniło cnotami. Ono niech będzie cząstką waszą, która prowadzi do ziemi żyjących (por. Ps 141). Jemu, bracia najmilsi, oddajcie się całkowicie i niczego innego dla imienia Pana naszego Jezusa Chrystusa nie starajcie się nigdy na ziemi posiadać" (Reguła, rozdz. 6).
Św. Franciszek kochał ubóstwo dlatego, że kochał w nim ubogiego Jezusa na ziemi i jako takiego pragnął Go naśladować.
Zakonnik franciszkański więc, chcąc iść za swoim Założycielem przez ślub ubóstwa, wyrzeka się dla Boga doczesnych dóbr do tego stopnia, że nie może bez pozwolenia przełożonego ani używać, ani rozporządzać na swoją rękę najmniejszą rzeczą, co zaś zdobędzie swoją pracą lub jako jałmużnę, nie jest jego własnością, ale należy do wspólnego użytku rodziny zakonnej.
Jak posłuszeństwo, tak i ubóstwo też może być cnotą, mianowicie wtedy, gdy zakonnik ogranicza się do używania najbardziej koniecznych rzeczy i nie ma do nich żadnego przywiązania.
Brat Alojzy ślub ubóstwa zachowywał prawdziwie po franciszkańsku. By się o tym przekonać, wystarczyło popatrzeć na jego habit, wyszarzały i połatany, lub wejść do jego malutkiej celki, najmniejszej z cel w klasztorze. Jest ona do dziś zachowana i liczy: 2,62 m długości, 2,35 m szerokości i 2,43 m wysokości w najwyższym wzniesieniu łuku. Sufit bowiem według systemu budowy klasztorów z w. XVII jest łukowy. A jakżeż ubogo było w tej celce Alojzeczka. Niczego tam oko nie znalazło prócz najkonieczniejszych sprzętów, jak proste drewniane łóżko, mały szewski stołek, miednica na taboreciku, malutka trójkątna szafka na metr wysokości i na ścianie wieszak oraz krzyż i parę obrazów świętych. Na starsze lata wstawiono mu jeszcze niewielki kamyczkowy piecyk. Nie było tam ani stołu, ani szafy, tylko półki w ściennej wnęce, liczącej 1,90 m wysokości, 1,17 szerokości i 58 cm głębokości, gdzie przechowywał swoje ubogie rzeczy. Zapiski kwestarskie i listy pisywał Alojzeczek zazwyczaj na parapecie okna w pozycji klęczącej i do tych zapisków nie używał wiecznego pióra czy też zwykłej stalówki, tylko pióra gęsiego, które zacinał scyzorykiem.
Doskonałe ubóstwo wymaga umartwień, toteż umartwiał się Brat Alojzy, choć czynił to bardzo dyskretnie. Przez długie lata sypiał na gołych deskach, a pod głowę brał wiązkę słomy i kocem zakrywał to skrzętnie przed okiem ludzkim. Dopiero w podeszłym wieku położył na pryczę siennik i zimą używał do przykrycia się "baranicy", zeszytej z kawałków kożucha.
Dla świętego ubóstwa wyzbywał się ten Braciszek niejednej rzeczy, jaka wydała mu się zbyteczna. A przecież mógł ich mieć bardzo wiele, choćby z tej racji, że przez jego ręce kwestarza przechodziło mnóstwo rzeczy i o pozwolenie na ich używanie nie było zbyt trudno.
Gdy wracał z kwesty, zwłaszcza jesienią, przywoził dla "aniołeczków" — nowicjuszy: ciepłe rękawice, skarpety, pończochy, swetry i ciepłe koszule i szedł z tym wszystkim najpierw do przełożonego, prosząc o pozwolenie rozdania tych rzeczy klerykom.
Może zdziwiłby kogoś fakt, że Brat Alojzy tak wiele rzeczy rozdawał już nie tylko swym "paneczkom" przy furcie klasztornej, ale zwłaszcza na kweście. Nieraz bowiem rozdał połowę z tego, co uzbierał. Jak on to mógł czynić, nie naruszając w niczym ślubu ubóstwa?
Należy z góry uprzedzić, że Alojzeczek miał na to rozdawnictwo darów ubogim pozwolenie od każdorazowego przełożonego i o takie pozwolenie zawsze prosił. Jak zaś był skrupulatny pod tym względem dowodzi tego następujące zdarzenie.
Prosił raz Alojzeczka brat Apolinary, by zamienili sobie klauzurki, tj. klucze od drzwi klauzurowych. Chciał to brat Apolinary uczynić czy to dla przekory, czy też dlatego, że klauzurka Jubilata bardziej mu się podobała. Na tę propozycję Alojzeczek odpowiedział: "Dobrze, bracie, ale wpierw muszę się zapytać przełożonego". Oczywiście, że na takie powiedzenie brat Apolinary zrezygnował z projektowanej zamiany.
Po jakimś czasie, a było to jesienią, zrywał br. Apolinary z Alojzeczkiem jabłka w sadzie klasztornym. Gdy wszedł z koszyczkiem po drabinie na jedną z jabłoni, wtedy Jubilat zawołał do niego: "Braciszku, z tej jabłoni nie zrywaj, bo to moja".
— Jak to wasza? — oburzył się zagadnięty — to z klauzurką nie chcieliście się zamienić ze mną, Alojzeczku, bez pozwolenia przełożonego, a teraz mówicie, że to wasza jabłoń! To tak zachowujecie ślub ubóstwa!?
— Braciszku ! — tłumaczył cierpliwie Alojzeczek — ja prosiłem przełożonego, by mi pozwolił z tej jabłoni zerwać jabłka dla moich "paneczków". Mam na to pozwolenie od niego.
— No, jak tak, to już schodzę — skapitulował brat Apolinary .
Nadmienić należy, że Brat Alojzy miał za zgodą przełożonych całe swoje "gospodarstwo" dla ubogich, bo i piwniczkę, a w niej nie tylko owoce, ale i wino owocowe, jakie sam wytłaczał z porzeczek. Tym cierpkim winem częstował swoich gości i furmanów, jacy jeździli z nim na kwestę, oraz swoich "paneczków" na wielkie święta.
Hodował też Alojzy zioła lecznicze, które wysyłał biednym i pielęgnował pasiekę, upraszając sobie u gwardiana część miodu dla chorych biedaków. Bo już Alojzeczek taki był, że sam nie dojadł, a dał ubogim i chciał być biedniejszym od tych najuboższych.
— Trzeci zaś węzeł na pasku zakonnym Brata Alojzego symbolizował ślub czystości.
Brat Alojzy cnotę anielskiej czystości dochował do końca życia i pod tym względem był godnym naśladowcą swego patrona, św. Alojzego Gonzagi. O tej cnocie świadczyła cała jego skromna postawa i oczy prawie zawsze spuszczone do ziemi. Nigdy go nie widziano rozmawiającego sam na sam z jakąkolwiek młodszą niewiastą. Gdy zaś był czasem znienacka zaskoczony, to zapytany odpowiadał krótko i oddalał się albo do klasztoru, albo do kaplicy, nałożywszy kaptur na głowę.
Jak dalece wydoskonalił się w tej cnocie, dowodzi następujący wypadek. Jednemu z braci, który miał wesołe usposobienie brata Leona z czasów św. Franciszka — był to brat Makary Olma — wpadł żartobliwy pomysł do głowy, by Alojzeczka doświadczyć.
Włożył na siebie fartuch, na głowę narzucił jakąś płachtę i wziąwszy do koszyka gęś, złapaną na podwórzu klasztornym, udał się, przebrany tak za niewiastę, za furtę i zadzwonił. Uprzedzony o tym kuchcik zwrócił się do Alojzeczka: "Bracie Alojzy, ktoś tam dzwoni do furty, pewnie wasze «paneczki» chcą coś zjeść". Alojzeczek podreptał do furty i gdy ją otworzył, wtedy ów przebrany brat rzekł zmienionym głosem : "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus ! Braciszku, przyniosłam wam gęś na ofiarę". — Na wieki wieków, Amen. A dobrze, niech Pan Jezus stokrotnie zapłaci — odpowiedział Brat Alojzy. Odebrał gęś i wszedłszy do kuchni, oznajmił ucieszony: "Poczciwa gosposia przyniosła gąskę na ofiarę". Nawet kawą i chlebem poczęstował Alojzeczek tę rzekomą gosposię. To jest pośredni dowód, że Brat Alojzy nigdy nie patrzył na twarz niewiasty, w przeciwnym razie byłby niechybnie rozpoznał owego przebranego brata.
Tę nadzwyczajną powściągliwość Brata Alojzego wobec niewiast potwierdził Bartłomiej Kaszowski, mieszkaniec Wieliczki.
"Pamiętam dokładnie — mówił on — kiedy już byłem żonaty, opowiadanie mojej teściowej Marii Klejdysz o tym, jak Brat Alojzy przynosił do niej z klasztoru zapomogę pieniężną dla siostry przełożonej III zakonu św. Franciszka, pani Dziedzicowej, gdyż ta była chora i sama na siebie nie mogła pracować. Moja teściowa, która miała córki, dorastające panienki, zauważyła, że Brat Alojzy był niezwykle skromnym człowiekiem. Gdy przychodził do niej, to oddał jej tę jałmużnę, ale nigdy nie popatrzył się na żadną niewiastę, tylko miał zawsze głowę schyloną".
Przecież chodząc po świecie jako kwestarz, był narażony na tyle okazji, więc, aby dochować wierności temu ślubowi, nauczył się umartwiać swoje oczy.
Brat Alojzy panował nic tylko nad wzrokiem, ale i nad mową i nad samą prostą ludzką ciekawością. Gdy pewnego razu pracował w ogrodzie z nowicjuszami, a jeden z nich nieopatrznie zapytał go o jakąś rzecz, otrzymał od Alojzeczka natychmiast odpowiedź: "Czy przełożony kazał ci się o to zapytać?".
A kiedy służąca nie chciała z drugą rozmawiać przy pracy, gdyż była w ogóle małomówną, Brat Alojzy, dowiedziawszy się o tym, pocieszał ją mówiąc, że "to nie szkodzi, bo nie będziecie przez to grzeszyć mową".
Na punkcie jakichś słów i mów dwuznacznych Alojzeczek był tak uczulony, że skoro tylko posłyszał jakiś płaski żart, odmawiał przepraszające Boga akty strzeliste. Pamiętał wówczas na słowa św. Pawła : "O nierządzie zaś i wszelkiej nieczystości (...) niechaj nawet mowy nie będzie wśród was, jak przystoi świętym" (Ef 5, 3).
Także zauważywszy parobków lub kawalerów wiejskich, jak pletli jakieś "głupie mowy" do dziewczyn, pędził ich natychmiast i zawstydzał surową naganą i upomnieniem.
Zaszła raz konieczność, że Alojzeczek musiał się zaopiekować swoją siostrzenicą i kiedy wypadło mu jechać z nią do Krakowa, by umieścić ją na stancji, wtedy ulicami miasta nie szedł z nią razem, ale po przeciwnej stronie jezdni. Wyjaśnił jej potem, że postąpił tak dlatego, by się ludzie nie gorszyli i nie zwracali niepotrzebnie na to uwagi, że zakonnik — już wtedy 60 letni — idzie ulicą z panną. Nawet i o takich drobnych szczegółach pamiętał Brat Alojzy, żeby nie dać choćby pozoru zgorszenia.
Powiada św. Paweł: "Poskramiam moje ciało i biorę je w niewolę, abym innym głosząc naukę, sam przypadkiem nie został uznany za niezdolnego" (l Kor 9, 27).
W jaki sposób Brat Alojzy "poskramiał" swoje ciało i "podbijał w niewolę", że tę delikatną cnotę zachował aż do śmierci?
Obok gorącej i wytrwałej modlitwy spełniał przede wszystkim wiernie praktykę zakonną biczowania się, chociaż pewnego rodzaju biczowaniem dla niego były te długoletnie trudy wędrówek kwestarskich, kiedy chłostała go słota, wicher i zawieje śnieżne. Wiernie też zachowywał posty zakonne, choć nieraz musiał dobrze i na kweście się napościć.
Pewne światło na umartwienia Alojzeczka rzucą obserwacje, poczynione przez o. Cypriana Ochońskiego, jakie dosłownie tu przytaczamy.
— "Pod wieczór przyjechał Brat Alojzy z kwesty i kiedy mnie zobaczył na ganku, pochwalił Boga i rzekł: « Aniołeczku, bardzo głodny jest Alojzeczek. Muszę iść do kuchni, aby osiołeczka nakarmić». Poszedłem za bratem. Zamiast do kuchni udał się wprzód do kaplicy przed cudownego Pana Jezusa, by się tam pomodlić. Następnie wszedłem za nim do kościoła i znów szczera a serdeczna modlitwa popłynęła ku niebu. Pięknie się modli — pomyślałem — i sam uklęknąłem za Bratem, by go naśladować. Po pewnym czasie udał się do kuchni. Był piątek, dzień postny. Dalej z zaciekawieniem obserwowałem naszego Brata kwestarza. Stanąłem na progu kuchni i patrzyłem, jak Brat Alojzy szukał resztek z obiadu. Wszystko było zimne, ale znalazł jajko gotowane spożył je z apetytem.
— Alojzeczku, trzeba by to wszystko odgrzać» — powiedziałem.
— E, nie. I takie wystarczy, bo dzisiaj jest piątek — odparł — trzeba się umartwić. Brat Alojzy nic zwracał uwagi na jakość pokarmu, byle tylko zaspokoić wymagania natury. Nie był przecież wtedy człowiekiem młodym, bo miał około 80 lat życia, ale był człowiekiem wewnętrznie urobionym, który zdobył samego siebie. Z pewnością, patrząc na niego, mógł każdy zakonnik o nim powiedzieć: Żyje już nie on, ale żyje w nim Chrystus. Ta prosta scena, bogata w treść, utkwiła mi głęboko w pamięci".
Rysy osobowości Brata Alojzego najwyraziściej wystąpiły pośród swoich, a więc w rodzinie zakonnej.
Od chwili bowiem złożenia ślubów dla Alojzeczka właściwą rodziną stał się zakon, a domem rodzinnym — klasztor wielicki.
Dla tej zakonnej rodziny Alojzeczek żył i pracował przez 60 lat, poświęcał swoje trudy kwestarskie i nieustanne, gorące modły. Kochał tę nową rodzinę całym sercem, szczególnie nowicjuszy, te młode latorośle. Jakżeż się smucił i płakał w kaplicy przed Ukrzyżowanym, gdy któryś z nowicjuszy występował z zakonu lub sam ojciec magister musiał któremuś z nich doradzie odejście. Ale za to cieszył się i radował, kiedy klerycy po ukończeniu nowicjatu składali w kościele swoje trzyletnie śluby. Serdecznie się wtedy modlił do Miłosiernego Jezusa o dalsze dla nich wytrwanie w zakonnym powołaniu.
Ileż to razy przynosił z kwesty nie tylko żywność dla klasztoru, ale i lekarstwa, ciepłą bieliznę, miód i łakocie, by za pośrednictwem ojca magistra rozdać to kleryczkom o słabym zdrowiu. Umiał się wywiedzieć, kto z nowicjuszy choruje, kto słabszy zdrowotnie, kto z biedniejszej rodziny i potrzebujący jakichś rzeczy z przyodziewku.
Pamiętał o potrzebach materialnych kleryków, ale szczególnie troszczył się z ojcem magistrem i starszymi ojcami o ich stronę duchową. Przede wszystkim wzbudzał w nich zamiłowanie do modlitwy. Wieczorem po kolacji wodził nowicjuszy w kościele od ołtarza do ołtarza i przed każdym odmawiał specjalne modły, a potem szedł do kaplicy i tam mówił z nimi Litanię o Imieniu Jezus oraz wyznaczał specjalne intencje: za Kościół św., za papieża, za duchowieństwo i zakony, za dobrodziejów klasztoru, o nawrócenie grzeszników, za chorych, konających, nieszczęśliwych, za Ojczyznę, za nieprzyjaciół, o pokój i za dusze zmarłych oraz w tych sprawach, w których proszono go specjalnie o pamięć. W każdej poszczególnej intencji odmawiano: "Ojcze nasz", "Zdrowaś" i "Chwała Ojcu".
Zaprawiał także nowicjuszy do cnoty pokory, posłuszeństwa i umartwienia. Pewnego razu poszedł Alojzeczek jako socjusz z nowicjuszem do lekarza i w drodze powrotnej wstąpił z nim do drogerii. Pochwalił Pana Boga, przedstawił właścicielowi sklepu przed paru dniami obleczonego nowicjusza, a potem rzekł: "Poproś, bracie, tego pana, naszego dobrodzieja, by ci dał mydełko, bo nic masz się czym myć". Nowo obleczony kleryk stał zawstydzony, zaczerwienił się i zmieszał, nie mogąc ani słowa z siebie wydobyć. Po raz pierwszy w życiu wypadło mu spotkać się z kwestowaniem. Ponieważ właściciel drogerii znał oryginalne podejście Alojzeczka do nowicjuszy, wybawił kleryka z kłopotu, ofiarowując mu mydełko, o które w jego imieniu poprosił Alojzeczek. W ten sposób Brat zaprawiał nowicjuszy do franciszkańskiego życia z jałmużny.
Gdy zaś pewnego razu nowicjusze w refektarzu zanadto przebierali w jedzeniu, okazując swoje niezadowolenie, Brat Alojzy słysząc te grymasy, podszedł do nich z łagodną wymówką :
— Aniołeczki, przyszliście do zakonu, aby czynić pokutę, a nie grymasić. Zakonnik ma być człowiekiem umartwionym. Uczył was przecież ojciec Magister "Ręki św. Bonawentury" — "Woli swojej się sprzeciwiać"... Trzeba być dobrym.
Nowicjusze mimo tych upomnień nie zrażali się do Brata, bo wiedzieli, że przecież ma złote serce i tyle razy mieli dowody jego troski o nich, gdy np. wstawiał się nawet za nimi u ojca wychowawcy.
Jak czułe sumienie miał Brat Alojzy w traktowaniu sprawy powołań nowicjuszy, świadczy o tym następujący wypadek.
Istniał zwyczaj w zakonie, że w klasztorze nowicjackim ojcowie i bracia profesi wydawali trzy razy do roku opinie, czy dany nowicjusz nadaje się do zakonu, czy też nie. Czynili to zaś przez głosowanie, czyli tzw. wotację. O ile głosujący dawał odpowiedź pozytywną, wówczas wrzucał do urny białą gałkę, w razie negatywnego orzeczenia dawał gałkę czarną. Gdy nowicjusz otrzymywał większość gałek czarnych, znaczyło, że uznano go za niezdolnego do życia zakonnego. — Musiał iść na świat, bo dostał czarne gały, zwotowano go — mawiano wtedy.
Otóż Brat Alojzy, jakkolwiek znał nowicjuszy dość dobrze, względem jednego z kleryków miał pewne zastrzeżenia, nie był pewny jego powołania. Nie chcąc "aniołeczkowi" szkodzić — może miał racje, że jednak powołanie u niego ugruntuje się jeszcze — wstrzymał się od głosowania i nie zjawił się u przełożonego na wotacji. Długi czas szukano na próżno Alojzeczka, dopiero po skończonej wotacji wydało się, że Brat Jubilat ukrył się na ambonie i tam się modlił. Zaznaczyć należy, że wejście na ambonę w kościołach reformackich jest zwykle od strony korytarzy klasztornych, a nie od strony wnętrza kościoła.
Upadł potem Alojzeczek do nóg przełożonego, przepraszając go i tłumacząc się, że nie chciał mącić sobie sumienia, z pokorą prosił o pokutę za nieposłuszeństwo.
Całą duszą pragnął Brat Alojzy, by wszyscy ojcowie i bracia byli dla tych "aniołeczków"-nowicjuszy wzorem i by dawali dobry przykład życia zakonnego.
Kiedy pewnego razu współbrat Zefiryn Pyzik, przyszedłszy z gościny, udawał pijanego, Alojzeczek wołał zgorszony:
— Bracie Zefiryn, co ty robisz? Wstyd przynosisz klasztorowi !
Pobiegł zaraz do kościoła modlić się za niego, a gdy po modlitwie zobaczył, że jest trzeźwy, pogroził mu:
— Nie żartuj tak, bo ci się to może przydarzyć.
Ilekroć tylko Brat Alojzy przebywał w klasztorze, zawsze chętnie pomagał braciom w pracy i wyręczał ich w różnych zajęciach. Każdy współbrat czuł wtedy, że w Alojzeczku ma oddanego i wiernego przyjaciela. Bo Brat Alojzy i pocieszyć umiał, i pouczyć o życiu zakonnym i o rzeczach Bożych.
Na przykład brat Zefiryn miał różne kłopoty i nieporozumienia w klasztorze i rozgoryczony tym postanowił napisać do ojca prowincjała i prosić o przeniesienie. Gdy zasiadł do pisania, wtem przeszedł do niego Brat Alojzy i zorientowawszy się do kogo i w jakiej sprawie pisze, złapał błyskawicznie zapisaną kartkę i podarł ją mówiąc:
— Nie będziesz pisał, bo to wszystko przejdzie i poprawi się.
I miał rację Brat Alojzy, bo wkrótce wicie rzeczy wyjaśniło się na korzyść owego stroskanego brata.
Innym razem, za gwardiaństwa o. Joachima Maciejczyka, był brat Zefiryn westiariuszem, czyli miał pod swoją opieką odzież, bieliznę i buty zakonników. Celę, gdzie przechowywano te zakonne rzeczy, nazywano westiarnią. Na lato na przykład oddawano buty do westiarni, a brano stamtąd sandały, które pod jesień znów oddawano i zabierano buty z powrotem. Westiariusz miał czuwać nad czystością bielizny, liczył ją i oddawał do prania, dawał do naprawy odzież braci, a także buty.
O. Melchior, wychowawca, zapomniawszy oddać buty do westiarni, zażądał ich jesienią od brata Zefiryna jako westiariusza, a gdy brat tłumaczył się, że butów nie ma, bo ich nie oddał, wówczas zniecierpliwiony o. Melchior rzucił pod jego adresem cierpkie słowa, posądzając go o niedbalstwo. Zmartwił się tym brat Zefiryn bardzo i chodził smutny i zgryziony. Zauważył to Brat Alojzy i spytał o przyczynę zmartwienia. Gdy mu brat Zefiryn opowiedział swoje zmartwienie, Alojzeczek pocieszył go:
— Nic się nie martw, bracie, ale idź do ojca gwardiana i przedstaw mu całą sprawę.
Roztropny o. Joachim wysłuchawszy brata Zefiryna, kazał mu iść do celi magistra, kiedy ten będzie u siebie i tam przy nim tych butów poszukać. Rada okazała się trafna. Zapomniane buty leżały spokojnie pod łóżkiem.
W chwilach wolnych od zajęć lubił Brat Alojzy czytać książki religijne i rozważać nad ich treścią. Ulubioną i stałą jego lekturą było Pismo Święte Nowego Testamentu oraz "Uwielbienia Maryi" św. Alfonsa Liguoriego i "Żywoty Świętych" ks. Piotra Skargi. Kiedy nasunęły mu się jakieś uwagi podczas lektury, zaraz biegł do współbraci, by się podzielić z nimi tymi swoimi myślami. W rozmowie z ojcami prosił nieraz o pouczenie, pragnąc pogłębić swoją wiedzę religijną. Ponieważ przełożony polecił mu opiekę nad młodszymi braćmi, pożyczał więc im lektury duchowne. Gdy jednak dał któremu z braci coś do czytania, po paru godzinach już przychodził do niego z zapytaniem:
— Czy przeczytałeś, bracie? Czyś to zrozumiał?
W tym postępowaniu Alojzeczka nie było niecierpliwości, ale raczej gorliwość o chwałę Bożą i pożytek duchowy współbrata. W razie potrzeby bowiem wyjaśniał danemu bratu przeczytane zagadnienia tak jasno i prosto, jak sani te rzeczy Boże pojmował.
Brat Alojzy nie tylko brał gorliwy udział we wszelkich ćwiczeniach duchownych, ale pielęgnował też przepiękne tradycje zakonne.
Gdy umarł w klasztorze któryś z ojców lub braci, wówczas w refektarzu na tym miejscu, gdzie poprzednio siedział ten ojciec lub brat, zastawiano nakrycie stołowe i nakładano pełny obiad, a Brat Alojzy po skończonym wspólnym posiłku brał te napełnione talerze na tacę, klękał na środku refektarza i odmawiał za duszę zmarłego psalm żałobny: "De profundis" — "Z głębokości wołałem do Ciebie, Panie". Następnie wynosił obiad ubogiemu do furty klasztornej. Alojzeczek sumiennie przestrzegał tej tradycji zakonnej.
Był też inny pobożny zwyczaj. W klasztorze wielickim na zakręcie schodów, prowadzących do chóru zakonnego i na piętro, znajduje się we wnęce rzeźba P. Jezusa upadającego pod ciężarem krzyża.
Niektórzy gorliwi zakonnicy, ilekroć szli tymi schodami, przyklękali i całowali ze czcią P. Jezusa.
Brat Alojzy pielęgnował tę pobożną praktykę przez całe życie zakonne. O. Cyprian Ochoński był raz świadkiem, jak Brat Alojzy przyklęknąwszy poślizgnął się i z tych schodów na sam parter zjechał na plecach.
— Zanim zdążyłem go podnieść — opowiadał o. Cyprian — sam się dźwignął, a miał już wtedy około 80 lat. Zaczął usprawiedliwiać się:
— Widzisz, aniołeczku, człowiek stary, to już niezgrabny.
— Bardzoście się, braciszku, potłukli?
— O nie, aniołeczku, stare kości są twardsze, aniżeli młodsze. Trzeba dla Pana Jezusa wszystko znieść. Bóg zapłać za pomoc — powiedział na pożegnanie i szybko odszedł.
Zwyczajem zakonnym było także oddawanie przełożonemu spisu rzeczy używanych w celi danego zakonnika, co czyniono corocznie, tak jak co roku wyższy przełożony przeprowadzał wizytację wszystkich cel zakonnych, patrząc, czy kto czegoś nie ma, co sprzeciwiałoby się ślubowi ubóstwa, lub czy czegoś zakonnikowi nie brakuje. Budować się musiał wizytator, gdy zobaczył ubożuchną celkę Alojzeczka i te biedne, najkonieczniejsze sprzęty u niego.
We wszystkich uroczystościach zakonnych Brat Alojzy z radością uczestniczył, okresy świąt Bożego Narodzenia czy Wielkanocy zawsze spędzał wśród ojców i braci.
Nie chodził nigdy do miasta na jakieś "wizyty" lub odwiedziny. Co najwyżej odwiedzał któregoś z księży emerytów, pobliskich chorych, albo też wychodził z klasztoru, gdy go przełożony posłał do dobrodziejów dla załatwienia spraw klasztornych.
Kiedy go wtedy czymś częstowano, wymawiał się, że "nie chce krzywdzić bliźnich" i prosił jedynie o "herbateczkę". Zwykle w takiej gościnie bawił krótko i po omówieniu poleconej sobie sprawy odchodził tłumacząc się, że ma wiele jeszcze rozmaitych zajęć. Na próżne rozmowy nie chciał tracić cennego czasu.
Dużo jednak pisał kartek świątecznych czy imieninowych do różnych dobrodziejów, nawet do dzieci dobrodziejów, w czym częściowo wyręczał przełożonego, a wyrażał tym sposobem wdzięczną pamięć klasztoru za otrzymane ofiary.
Brat Alojzy dzięki swoim tak pięknym przymiotom, jak pobożność, pracowitość i miłość do zakonu zasługiwał w zupełności na to, że go cenił każdy z przełożonych, że go szanowali i kochali wszyscy współbracia i że młodsi bracia i klerycy budowali się jego przykładnym życiem wzorowego zakonnika.
Skoro poznaliśmy miłość Brata Alojzego do zakonu, nasuwa się minio woli pytanie, jak odnosił się do rodziny, którą pozostawił na świecie? Czy nie miał do niej zbytniego przywiązania?
Z całą pewnością można twierdzić, że Brat Alojzy nie miał do swojej rodziny takiego przywiązania, jakie by przeszkadzało mu w spełnianiu obowiązków zakonnych lub wprowadzało zamieszanie w jego życiu duchowym.
Kochał swą rodzinę, jak w ogóle kochać się powinno każdego bliźniego. Miłość do rodziny utożsamiał z ogólną, chrześcijańską miłością bliźnich.
Żeby nie być gołosłownym, przytaczamy wspomnienia siostrzenicy Brata Alojzego, Marii z Ludwinów Sroki, córki Ludwiki.
„Dopóki ojciec Brata Alojzego żył, to Brat Alojzy czasem zaglądał na krótko, najwyżej na dwa dni, poodwiedzał wszystkich z rodziny i wyjeżdżał. Ilekroć przybył do domu, to przywoził dzieciom różańce i cukierki. Wieczorem klękał wspólnie z dziećmi i odmawiał z nimi cząstkę różańca św. Rano szedł na mszę św. i tam usługiwał kapłanowi; wychodząc zabierał ze sobą dzieci, aby były na mszy św. Zwracał się do swojej siostry, żeby posyłała dzieci codziennie do kościoła, bo za ten czas niewiele zrobią w domu, a przez częste słuchanie mszy św. przyuczą się życia pobożnego. Po śmierci siostry swojej Ludwiki już nie przyjeżdżał i przestał pisywać do rodziny". Dopiero po dłuższym czasie na wymówki krewnych, że już całkiem zapomniał o rodzinie, Brat Alojzy zaraz odpisał i odtąd pisywał stale na święta lub imieniny. Raz przysłał książkę, „Żywoty Świętych", pięknie ilustrowaną, czasem zdjęcie lub widokówki. Z korespondencji Brata Alojzego do rodziny zachował się jeden list i piętnaście pocztówek. List, datowany dnia 27 czerwca 1923 r., cytujemy w całości: „Kochany Piotrze i Marysiu ! Już dawno miałem Warn posłać książki do czytania, ale czasu nie miałem, dziś dorwawszy wolnej chwili spieszę do Was, żeby parę słów napisać i przesłać Wam parę książek do czytania i Anulce do nabożeństwa. Dla Ciebie, Kochany Piotrusiu, przesyłam na dzień Twych Imienin najserdeczniejsze Życzenia. O, niechże Ci Pan Jezus udziela jeszcze obficiej łask i darów Bożych, najlepszego zdrowia, pociechy z dzieci, a po jak najdłuższym życiu rozkoszy niebieskich. U nas wszędzie smutno, bo deszcze ciągłe, siana się psują. Zapewne tak i u Was, ale w Bogu nadzieja: Bóg zasmuci, Bóg pocieszy. Za obszerny list i wiadomości z Libuszy Maryni najserdeczniejsze dzięki. Piszesz mi, Maryniu, że Jaś jest niegrzeczny, proszę Cię, Maryniu, bądź łaskawa, jak najwyraźniej mi napisać, na czym ta jego niegrzeczność polega. Miałem do Was jechać, ale nie można, najpierw nie mam czasu, po drugie, podróż dużo teraz kosztuje, a człowiek już stary do podróżowania. Zakończając te wyrazy całuję Cię, Kochany Piotrusiu i Ciebie, Maryniu, Waszą mamusię, Wasze dzieci, pozdrawiam wszystkich krewnych i znajomych, wszystkich Was opiece Pana Jezusa polecam, o świętą modlitwę Was upraszam, bo ja, o ile mi czas pozwala, w modłach o Was nie zapominam. Wasz Br. Alojzy". Jak widać z powyższego listu, Alojzeczek właściwie wymawiał się od przyjazdu w strony rodzinne, gdyż taki argument, że „człowiek już stary do podróżowania", był mało ważny, skoro sobie uświadomimy, iż pisał ten list w r. 1923, kiedy miał 68 lat. Przecież chodził po kweście prawie do końca życia i nie utyskiwał wtedy na swój podeszły wiek. Kwestowanie bowiem uważał za wypełnienie posłuszeństwa zakonnego, od którego nigdy się nie wymawiał, ale spełniał je ochotnie do śmierci. Mimo, że z czasem w ogóle zaprzestał odwiedzać krewnych, jednak pamiętał o nich i w ważniejszych okolicznościach posyłał im regularnie pocztówki.Na zaproszenie, by ich odwiedził, odpowiadał, że „nie chce się rozpraszać", ale za to „modli się stale za rodzinę i Panu Jezusowi ją poleca".
Z żywotu św. Franciszka z Asyżu wiemy, że gdy ten święty wyrzekł się dla Boga wszelkich dóbr doczesnych, gdy ubóstwo poślubił jako swoją Panią, gdy całkowicie oddał się w służbę Bogu, wówczas wielka radość wewnętrzna wstąpiła w jego duszę. I tą radością obejmował wszystkie dzieła Boskie: przyrodę, zwierzęta, człowieka. Napisał głęboki i przepiękny Hymn Stworzeń na chwałę i cześć Boga Wszechmogącego. Uśmiechał się do słońca, do lasów, pól i łąk, do zwierząt nawet dzikich, nazywając je braćmi i siostrami; uśmiechał się do ludzi, trędowatych i żebraków przyciskając do serca. Sam zwał się śpiewakiem, trubadurem Bożym. W jego sercu czystym, wyzwolonym od wszelkich ziemskich przywiązań, biła prawdziwa fontanna wewnętrznej, nadprzyrodzonej radości.
— Bóg nas kocha miłością nieskończoną, Bóg czeka na nas z wieczną nagrodą w niebie, więc weselmy się i radujmy! Tak zdawał się śpiewać św. Biedaczyna. Wprawdzie płakał nieraz, że "Miłość nie jest miłowana", ale były to łzy nie z przyczyn ziemskich, lecz z nadmiaru miłości ku Bogu. Jak sam był radosny i rozśpiewany, tak pragnął, by i jego duchowi synowie tym nadprzyrodzonym weselem jaśnieli. Między jego braćmi musiała panować radość wewnętrzna i beztroskość, ponurych i smutnych nie chciał widzieć w swym towarzystwie.
Brat Alojzy, jako wierny syn i naśladowca św. Franciszka, odznaczał się taką właśnie pogodą ducha, prawdziwie franciszkańską, i było to jego stałą cechą. Nigdy go nie widziano rozgniewanego, zgryźliwego, wytrąconego z równowagi. Zawsze uśmiechnięty, pogodny, bez sztucznej pozy, nie afiszujący się swoją — można powiedzieć — dziecięcą pobożnością, bez zimnej surowości i niemiłej nadętości!
Kto go nie znał, nie spodziewałby się u niego po tylu godzinach modłów, często ze szlochem i płaczem, takiej figlarnej wesołości, która chwytała za serce każdego i czyniła go najmilszym towarzyszem w gronie zakonników, jak i w towarzystwie ludzi świeckich.
Szczególnie lubił Brat Alojzy towarzystwo dzieci. Sam o niewinnym, czystym sercu, lgnął do niewinnej dzieciarni, która też nawzajem przepadała za nim. Kiedy podczas kwesty wypadło mu nocować na wsi u jakiegoś gospodarza z braku plebanii w pobliżu, wtedy otaczała go gromada malców, a on opowiadał im o Panu Jezusie, pytał katechizmu i uczył modlitw, a w końcu pokazywał im sylwetki rozmaitych zwierząt, układając odpowiednio palce rąk, które rzucały stosowne cienie na ścianę i ukazywały główki zajączków, kozy, psa itp., ku wielkiej uciesze dzieci.
Zadawał im też zagadki, a czasem tak je układał, by swoją treścią zahaczały o niebo i rzeczy Boże. Na przykład pytał: "Kiedy najwięcej jest dziurek do nieba?". Wiejskie dzieci wiedziały, że po żniwach, kiedy najwięcej jest ściernisk. Albo mówił: "Dostaniesz piękny obrazek, ale powiedz, jaki święty jest najtłuściejszy?". Padały różne odpowiedzi, ale nietrafne. Wówczas Brat Alojzy sam wyjaśniał im, że najtłuściejszy jest olej święty i pouczał przy tym, kiedy to taki olej biskup święci, i że jest on potrzebny przy udzielaniu Sakramentów: Chrztu, Bierzmowania, Święceń Kapłańskich, Namaszczenia Chorych. Lub też znienacka zapytywał: "Kiedy ludzie mają domy?". W wypadku błędnych odpowiedzi, znowu dowcipny Alojzeczek zaznaczał, że ludzie "mają", czyli umajają, stroją domy zielenią na Zielone Święta. Następowała potem nauka o znaczeniu tych Świąt i o Duchu Świętym. Dawał także i taką zagadkę: "Pierwsze, trzecie — kocie dziecię, a w środku tego — syn Noego". To już była zagadka dla starszych dzieci, znających Stary Testament.
Za dobrze, pobożnie odmówiony pacierz, za trafne odpowiedzi z katechizmu rozdawał obrazki czy cukierki; w razie zaś gdy dzieci zanadto się z nim droczyły, udawał, że bije je paskiem zakonnym.
Brat Alojzy, chodząc po kweście, wstąpił do pewnego ziemianina w chwili, gdy ten wybierał miód z uli pszczelnych. Brat pozdrowiwszy go i życząc "Szczęść Boże", zaczął mu pomagać w pracy. Chwalił przy tym wzorowe prowadzenie pasieki, gdyż sam pielęgnował pszczoły w klasztorze wielickim i znał się na tej gospodarce.
— Jak już tak chwalisz z takim znawstwem, to przynieś sobie z kuchni talerz, dam ci trochę tego miodu — odezwał się gospodarz.
Brat Alojzy poszedł do dworku i przyniósł nie talerz lecz miednicę.
— Proszę jaśnie pana dziedziczka, bo talerzyka nie było, więc przyniosłem miedniczkę — tłumaczył się Alojzeczek.
Dziedzic widząc w tym dowcip Brata Alojzego, dał mu na miednicę cały plaster miodu razem z woskiem. Obdarowany odszedł na bok, miód z plastra wycisnął do przygotowanego słoika i gdy gospodarz przyszedł po chwili do niego, brat już słoik schował do rękawa — miał ten miód zanieść kleryczkom, a miednicę palcem wycierał i udawał, że już nie ma miodu.
— Toś już, bracie, wszystek miód zjadł?
— A już, proszę jaśnie pana dziedziczka — odparł Brat Alojzy z figlarnym uśmiechem.
— No, jak u was w klasztorze tacy tędzy zjadacze miodu, to musicie mieć porządną pasiekę. Ile w klasztorze macie uli?
— A proszę pana dziedziczka, z tym, co jaśnie dziedziczek da, to będzie dziesięć.
Tak to Brat Alojzy swym dowcipem pobudzał do większej dobroczynności. Oczywiście przyznał się potem do niewinnego wybiegu, ale gospodarz chcąc wyjść z honorem ofiarował rzeczywiście jeden ul dla klasztoru wielickiego.
Podobnych dowcipnych pomysłów nie brak było Bratu Alojzemu. Kiedy bawił pewnego razu w okolicy Bochni, otrzymał od pani Ramułtowej flaszkę wina dla klasztoru na odpust. Brat Alojzy pięknie podziękował dobrodziejce, schował podarunek do kieszeni płaszcza zakonnego i ni stąd, ni zowąd zaczął utykać na jedną nogę. Zdziwiona ofiarodawczyni zapytała :
— A cóż to brat tak nagle okulał, ischiasu dostał czy co?
— Proszę łaskawej dobrodziejki — odpowiedział z uśmiechem Alojzeczek — straciłem równowagę, gdyż to ta flaszka tak na jedną stronę mi ciąży. Gdyby czcigodna dobrodziejka użyczyła drugiej, to by równowaga zaraz wróciła, bo mam tu po drugiej stronie płaszcza także kieszeń.
Ubawiona tym pani Ramultowa ofiarowała mu drugą flaszkę wina, mówiąc:
— Ależ brat dowcipny, no, no. Skąd się taki humor bierze u brata?
— To Pan Jezus daje mi taką radość. Stokrotnie Bóg zapłać dobrodziejce.
Nie zawsze tak jednak reagowano na jego pomysły, bo innym razem w podobnym wypadku kazano mu sobie wziąć kamień z szosy dla równowagi. Dowcipem odpowiedziano na dowcip.
Kiedy wstępował do proboszcza, o którym wiedział, że ma złote serce i jest szczodrobliwy, zaraz po przywitaniu się powiedział :
— Poprosiłbym o jaką małą kiełbaseczkę dla klasztoreczku, o taką malutką, żebym się mógł nią ino dwa razy opasać i jeszcze kokardę zawiązać.
Za tę jego pogodę ducha i szlachetny dowcip wszyscy księża lubili go niezwykle, tak jak go cenili i szanowali za jego pobożność i żarliwość w modlitwach.
W czasie kwesty w jakiejś wiosce Brat Alojzy zaszedł do domu, gdzie odbywało się wesele. Z radością go przywitano i żartując sobie z niego, przymuszali go weselnicy, by zatańczył z panną młodą. Zdawało się, że Alojzeczek nie będzie mógł się wykręcić, by gości nie obrazić, toteż zmieszał się trochę, ale nie stracił bynajmniej rezonu i prędko wpadł na dowcipny pomysł.
— Zrobię tak, że wszyscy będą zadowoleni, i panna młoda i państwo weselni — odrzekł po chwilowym uciszeniu się.
Podszedł do bębnisty i zaproponował :
— Pan tyle czasu bębni, a z pewnością chciałby się trochę rozruszać i zatańczyć. Otóż ja pana zastąpię przy bębnie, a pan mnie wyręczy przy tańcu z panną młodą.
Kazał orkiestrze grać jakąś znaną mu melodię ludową i zasiadłszy przy bębnie całkiem poprawnie wybijał takt melodii, podczas gdy bębnista tańczył.
Umiał się tak znaleźć Brat Alojzy, że weselników nie obraził, a nawet bardziej rozweselił i wywikłał się przy tym z kłopotliwej sytuacji.
Tę franciszkańską radość, niewinny humor i dowcip umiał Brat okazywać w obcowaniu z ludźmi podczas kwesty, ale najwięcej radował się wśród swej zakonnej rodziny. W klasztorze ze współbraćmi i klerykami - nowicjuszami czuł się najlepiej. W czasie wspólnych rekreacji w refektarzu zakonnym bawił się jak dziecko. Biegał i skakał poprzez stoły refektarskie, tak żwawo, jak młodzieniaszek, jakby nie miał swojej siedemdziesiątki na karku.
Jak swoją żarliwością w modlitwie budował wszystkich nowicjuszy, tak znowu rozweselał ich prawdziwie dziecięcą, beztroską radością.
W okresie Bożego Narodzenia wyśpiewywał w refektarzu koło drzewka Bożego rozmaite kolędy i ucieszne pastorałki, oczywiście z pamięci, lub śpiewał je na przemian z klerykami. Na przykład: "O Józefie! Czego chcecie? Powiedzcież nam! ". Nowicjusze pytali jako pasterze, Brat Alojzy odpowiadał im jako Święty Józef. Wyglądało to dość zabawnie, gdyż Brat Jubilat nucił tak wysokim dyszkantem, że nikt nie mógł mu dorównać. Śpiewano drugi werset o oktawę niżej. Te kolędy Alojzeczek ukochał tak, że już będąc w gorączce na łożu śmierci nucił je jeszcze, ale - jak opowiadał jeden ze współbraci - pomylił sobie melodię i kolędę: "Bracia, patrzcie jeno" zaśpiewał według melodii świeckiej: "Umarł Maciek, umarł".
Ilekroć Brat Alojzy wracał z kwesty, zawsze z humorem zdawał relację swemu przełożonemu i choć nieraz natrudził się bardzo lub doznał pewnych nieprzyjemności od ludzi, nie użalał się nigdy i nie skarżył, ale te swoje przykrości umiał przedstawić od strony pogodnej i jasnej. Na prośbę ojców zakonnych chętnie opowiadał podczas rekreacji swoje przygody kwestarskie. Zdarzyło się raz, podczas gdy kwestował po znajomych sobie domach w Bochni, że policja, podmówiona przez złych ludzi, urządziła na Alojzeczka formalną obławę i chciała go aresztować pod zarzutem włóczęgostwa. Brat Alojzy uciekał, ile miał sił w swoich starych nogach, aż wpadł zdyszany do znajomego domu marszałka powiatowego.
— Co ci jest, Bracie Alojzy, co się stało? — zapytywano go, gdy on nie mógł ze zmęczenia ani słowa przemówić.
Wtem zadzwonił policjant i stwierdziwszy, że tu schronił się zakonnik, oświadczył, że ma nakaz aresztować go.
— Jak to, w moim domu, mego gościa i najlepszego przyjaciela? — oburzył się gospodarz.
— Proszę odejść, ja już to załatwię — dodał.
Oczywiście tak załatwił, że tego policjanta polecił przenieść na inne miejsce i inne stanowisko. Nie pomogły prośby i błagania Alojzeczka. Toteż Braciszek tylko modlił się za niego i ciągle biadał: "Com ja narobił, to wszystko z mojej winy".
O siebie Alojzeczek nie troszczył się i nie martwił nigdy, natomiast żywo brał udział w troskach bliźnich, a zwłaszcza smucił się i bolał głęboko z powodu grzechów ludzkich i dawanego zgorszenia, na jakie nieraz był zmuszony patrzeć. Wtedy modląc się, płakał naprawdę szczerymi łzami, podobnie jak święty Franciszek, że "Miłość nie jest miłowana".
Jest znane powiedzenie, że ten umie dobrze żyć, kto umie się dobrze modlić. Czy Sługa Boży Brat Alojzy umiał "dobrze" się modlić, mógłby ktoś kwestionować, ale że modlić się lubił, to fakt, który stwierdza każdy, kto znał Alojzeczka. Tu właśnie kryje się tajemnica jego wzrostu w cnotach. Brat Alojzy zawdzięczał swojej żarliwej i wytrwałej modlitwie to, że był pokorny, miłosierny i wiernie zachował swoje śluby do końca życia. Pamiętał on słowa P. Jezusa: "Zawsze trzeba się modlić, a nie ustawać... Beze Mnie nic uczynić nie możecie" (Łk 18, l i J 15, 15).
Toteż każdą wolną chwilę wykorzystywał na modlitwę. W kaplicy przed Cudownym Panem Jezusem klęczał całe godziny, modląc się stale głośnym i wyraźnym szeptem. Jakże często płakał podczas modlitwy, zwłaszcza gdy leżał krzyżem w chórze zakonnym. Musiała to być serdeczna i rzewna rozmowa z Bogiem.
W pracy też nie zapominał o Bogu i modlitwie. Nucił wtedy półgłosem pieśni kościelne. Paciorki koronki serafickiej przesuwał na palcach nie tylko podczas wyjazdu na kwestę, lecz i wtedy, gdy czasem wypadło mu iść za sprawunkami do miasta. Nierzadko zdarzało się, że idąc ulicą z którymś z braci, odmawiał na głos "Zdrowaśki" na przemian z socjuszem.
Bardzo lubił modlić się wieczorem z nowicjuszami, chcąc ich zaprawić do tej pobożnej i niezbędnej w życiu zakonnym praktyki. Kierował się wtedy zapewne słowami P. Jezusa: "Gdzie dwaj albo trzej gromadzą się w Imię Moje, tam Ja jestem pośród nich" (Mt 18, 10).
Można śmiało powiedzieć, że Brat Alojzy modlitwą żył, oddychał w każdym czasie, miał bowiem do niej dar szczególny. Dlatego dla wiernych był pod tym względem wielkim zbudowaniem. Na dowód przytaczamy świadectwa mieszkanek Wieliczki.
"Brat Alojzy w niedzielę, gdy był w klasztorze, przychodził do kościoła przed nieszporami, odmawiał z ludźmi różaniec św. i śpiewał z nimi pobożne pieśni. Chętniej przychodziłam wcześniej na nieszpory, aby z nim odmawiać różaniec św., bo mię pociągał przykład jego pobożności. Modlił się bowiem zawsze ze skupieniem, gorąco i żarliwie, z oczyma utkwionymi w krzyż lub w święty obraz w ołtarzu.
Wystarczyło popatrzeć na niego, by nabrać ducha modlitwy. Widziałam go często, jak klęczał przed Najśw. Sakramentem i długo się modlił".
O tym rozmodlonym życiu Alojzeczka wyrażają się podobnie wszyscy, co go bliżej znali. Jakież pięknie i rzeczowo wspomina o tym "Mężu modlitwy" inna mieszkanka Wieliczki.
"Brata Alojzego Kosibę znałam od moich dziecinnych lat, a jego życie obserwowałam przez przeciąg 50 lat, aż do jego śmierci. Spotykałam po często, gdy wracał z kwesty i pozdrawiałam go pozdrowieniem chrześcijańskim, na co Brat Alojzy, przerywając swą cichą modlitwę, bardzo grzecznie odpowiadał tymże pozdrowieniem. W czasie swoich pozamiejskich wędrówek kwestarskich Brat szedł zawsze z różańcem w ręku, szepcząc pacierze. Oczy miał stale spuszczone, co świadczyło o tym, że był zatopiony w swojej modlitwie i nie zwracał najmniejszej uwagi na otoczenie. W kościele widywałam go od wczesnego ranka, gdy służył do mszy św. i przechodził od służenia przy jednej mszy św. do drugiej. Zauważyłam, że podczas adoracji Przenajśw. Sakramentu, na przykład w czasie 40-godzinnego nabożeństwa, albo przy Bożym Grobie Brat Alojzy nieustannie całymi godzinami klęczał na posadzce kościoła przed ołtarzem, bez najmniejszego podparcia, nie zmieniając przez tak długi czas swojej pozycji, ani też nie opadając, trwał na modlitwie z jednakową energią i nie słabnąc. Ta energia, z jaką Brat Alojzy odprawiał swoje modlitwy, towarzyszyła mu niezmiennie aż do ostatnich chwil jego życia, tj. do czasu, kiedy na dwa dni przed śmiercią nie mógł już być w kościele.
Pomimo podeszłego wieku tego Brata podziwiałam tę jego wytrwałość w zachowaniu tego samego sposobu modlenia się i tę jego niezwykłą moc duchową, jaką nie każdy przeciętny człowiek mógłby się poszczycić. Patrząc na jego postać doznawałam wrażenia, że Brat Alojzy był jakimś niezwykłym człowiekiem, obdarzonym rzeczywiście szczególniejszą łaską, która go tak przemieniała, że zdawał się nią promieniować".
Jak z powyższych wspomnień wynika, miał Brat Alojzy gorące nabożeństwo do Najśw. Sakramentu. Ile razy bowiem przebywał w klasztorze, zawsze swoje pacierze zakonne odmawiał klęcząco przed wielkim ołtarzem, u stopni tabernakulum.
Bardzo długo przygotowywał się na przyjęcie Komunii św. i długie też czynił dziękczynienie. Skutkiem tego przed wyjazdem na kwestę wstawał bardzo wcześnie, ażeby mieć jak najwięcej czasu na to przygotowanie i dziękczynienie i dlatego jeden z księży specjalnie wcześnie wstawał, by udzielić Alojzeczkowi Komunii św.
Obok głębokiej czci dla tej Najśw. Tajemnicy umiłował Alojzeczek rozmyślania o Męce Pańskiej. Wszakże jego ulubionym miejscem modlitwy była też kaplica z Cudownym Panem Jezusem. Tu częstokroć przerywał szept swoich modlitw, ale dalej klęczał, wpatrzony w Ukrzyżowanego, i nieraz łzy spływały mu po policzkach. Drogę Krzyżową odprawiał z wielkim wzruszeniem i przejęciem i dla ludzi był wtedy żywym przykładem wiary.
Matkę Najświętszą tak ukochał, że poza obowiązkowymi pacierzami, nakazanymi przez Regułę zakonną, stale odmawiał koronkę seraficką o siedmiu radościach Najśw. Panny lub różaniec święty i już od czwartej rano śpiewał w swojej celce wysokim dyszkantem Godzinki na cześć Maryi.
Pamiętał Brat Alojzy o duszach w czyśćcu cierpiących. Na przykład w czasie odpustu Porcjunkuli, dnia 2 sierpnia, odmawiał razem z wiernymi modlitwy odpustowe i ofiarowywał je za zmarłych. Po każdym odmówieniu sześciu pacierzy w celu zyskania odpustu zupełnego Alojzeczek wyprowadzał procesjonalnie pątników z kościoła, obchodził dookoła cmentarz kościelny, śpiewając razem z ludem pieśni nabożne, i z powrotem prowadził do świątyni. Tu, odmówiwszy drugie sześć pacierzy, znowu szedł na czele procesji. Tak modlił się z wiernymi całe popołudnie, aż do późnego wieczora. Brat Alojzy bowiem w modlitwie był niezmordowany i miał w niej przedziwną wytrwałość.
Za przykład niech posłuży tu wspomnienie o. Wiktora Reczyńskiego, który z Alojzeczkiem i innymi braćmi jechał końmi klasztornymi z Wieliczki do Tymbarku na pogrzeb ks. Józefa Szewczyka, tamtejszego proboszcza i wybitnego działacza społecznego.
Było to z początkiem czerwca 1935 r. Wyjechali w podróż o godzinie drugiej po północy.
"Brat Alojzy zaczął odmawiać pacierze, Regułą przepisane, z dwoma braćmi obok niego siedzącymi. Po obowiązkowych modłach rozpoczął cały różaniec św. za duszę zmarłego ks. Józefa Szewczyka. Około godziny czwartej lub piątej dojechaliśmy do Szczyrzyca i przejeżdżaliśmy koło znanej pustelni, gdzie mieszkał znajomy Brata Alojzego pustelnik. Chcieliśmy go odwiedzić, a prowadził nas Br. Alojzy, który zaczął pukać do drzwi pustelnika, wołając: «Bracie, jesteś? Czuwasz? ». Ale jakoś nikt się nie odzywał. Wtedy zaczęliśmy dogadywać, że pustelnik albo śpi, albo wyszedł. Brat Alojzy powiedział tylko jedno
słowo:
« Trwa ». I bynajmniej nie podzielał naszego zdania; nie wiedząc faktycznie, w jakim stanie jest ów pustelnik, wybrał to roztropne słowo « trwa ». Gdy wracaliśmy do wozu i zanim furman w dalszą drogę ruszył, opowiedział nam Brat Alojzy punkty medytacji o śmierci i przypomniał również, że po godz. 5 przypada w klasztorze ranna medytacja, i zamilkł na całą godzinę. Po odprawionej medytacji zaczął Brat Alojzy opowiadać nam same dobre strony zmarłego księdza proboszcza, a szczególnie podkreślał jego miłosierdzie względem wielickiego klasztoru. Mówił, że za samą jałmużnę, jaką otrzymał od niego dla klasztoru, należy mu się niebo. Gdy dojechaliśmy do Tymbarku, Brat Alojzy zszedł z wozu tak zręcznie, żeśmy nie zauważyli tego, kiedy się znalazł przy trumnie zmarłego. Tam odmawiał pacierze za duszę ks. Dobrodzieja klasztoru aż do sumy, w czasie której przyjął Komunię św. za zmarłego proboszcza. Ceremonie pogrzebowe skończyły się około godziny pierwszej. Wtedy Brat Alojzy zjawił się na plebanii, aby się nieco posilić. Zjadłszy skromny posiłek, wysunął się znowu z naszego grona i poszedł na grób zmarłego, aby się tam modlić".
Brat Alojzy potrafił się modlić o każdej porze dnia i na każdym miejscu. Do takiego zaś modlitewnego nastroju potrzeba wielkiego skupienia wewnętrznego, jakie Alojzeczek umiał zachować bez względu na to, czy przebywał w klasztorze, czy w rozgwarze ulicznym.
Na stan skupienia wewnętrznego u Alojzeczka pewne światło rzucić może choćby drobny szczególik, przedstawiony przez prowincjała, o. Maurycego Przybyłowskiego.
— "Jechałem raz autobusem z prowincjonalnego klasztoru przez Wieliczkę do Krakowa — opowiada ów ojciec — i miałem też pilne sprawy załatwić w klasztorze wielickim. Otóż traf chciał, że autobus akuratnie zatrzymał się na chwilę przed bramą klasztorną w Wieliczce. Patrzę, a tu z bramy wyszedł właśnie Brat Alojzy, jak zawsze z koronką w ręku. Najlepsza sposobność do załatwienia tutejszych spraw, pomyślałem. Może Brat Alojzy oglądnie się i, zobaczywszy przejeżdżającego zakonnika, przystanie. Ale mimo pukania w szybę autobusu i kilkakrotnego wołania: Bracie Alojzy! wszystko pozostało bez skutku. Alojzeczek poszedł w kierunku miasta, nie oglądnąwszy się nawet. Nie był ciekawy, by zobaczyć, kto wysiada z autobusu i kto jedzie".
Gdy mowa o skupieniu wewnętrznym Alojzeczka i jego zamiłowaniu do modlitwy, warto by przytoczyć ciekawy wypadek, jaki zaszedł, zdaje się w r. 1938. Zjawił się wtedy w Wieliczce jakiś wędrowny mnich w habicie tercjarskim. Ogromnego wzrostu, brodaty, obwieszony medalikami i z wielkim krzyżem w ręku. Podawał się za pielgrzyma-pokutnika. Mnich ten budził nie lada sensację swoim oryginalnym, dziwacznym strojem. Przechodnie patrzyli za nim ze zdziwieniem i odprowadzały go całe "chmary" dzieci. Gdy przyszedł do klasztoru, wtedy Brat Alojzy — łagodnie zganiwszy jego cudaczność, nakarmił go i napoił, obdarzył, czym mógł, na drogę i w końcu się odezwał:
"A teraz, bracie, chodźmy pomodlić się". Wprowadził go do kościoła, sam uklęknął na posadzce kamiennej, za nim musiał to uczynić wędrowiec i zaczęli się modlić, na przemian odmawiając koronki i różaniec. Upłynęła jedna godzina i druga, aż zniecierpliwiony pielgrzym wstał, tłumacząc się, że musi iść w dalszą drogę. Nie pomogły perswazje Alojzego, że może się nie spieszyć, gdyż nocleg mógłby mieć w klasztorze. Pielgrzym prędko się pożegnał i oddalił. Brat Alojzy rzekł potem do swoich współbraci:
"Modlić się nie lubi, więc nie jest pokutnikiem, za jakiego się podawał. To musi być jaki przebieraniec"
Słowa jego sprawdziły się. Po jakimś czasie rozeszła się bowiem pogłoska, że pewnego wędrownego mnicha, obwieszonego medalikami i z wielkim krzyżem, ujęto jako szpiega niemieckiego.
Alojzeczek modlił się szczególnie wytrwale i żarliwie wtedy, gdy groziło naszej Ojczyźnie niebezpieczeństwo wojny: raz z Litwą, a pod koniec jego życia — z Niemcami. Ileż to godzin przeleżał wówczas krzyżem przed obrazem Matki Bożej Królowej Polski, błagając ze szlochem o pokój między narodami!
Kto wie, czy właśnie ta wytrwałość w modlitwie i umiłowanie jej nie zrodziły u Alojzeczka tego pięknego przymiotu jego duszy, jakim jest ustawiczne pamiętanie o obecności Bożej. Dowodem na to, że Brat Alojzy zawsze pamiętał, iż Bóg wszechobecny i wszystkowiedzący wie o każdej najskrytszej myśli człowieka, było jego ulubione westchnienie, które niezliczoną ilość razy powtarzał w ciągu dnia: "O mój Jezu, miłosierdzia!" Wymawiał zaś to westchnienie nie ze zwyczaju, machinalnie, odruchowo, ale z całą świadomością i z przekonania. Poznać to było można po jakimś dziwnym wtedy wstrząsie całej postaci, na moment jakby się odrywał wtedy od całego swego otoczenia i skupiał wewnętrznie, a wymawiał to swoje ulubione westchnienie w chwilach najmniej oczekiwanych, w czasie rozmowy lub przy pracy. Tak jakby mówił; "Uwaga, Bóg na mnie patrzy!".
Nie można sobie bowiem inaczej wytłumaczyć tej jego powściągliwości w mowie, umiaru w całym zachowaniu się, punktualności, pilności i zapału przy wykonywaniu każdej choćby najdrobniejszej pracy. Wszelką najmniejszą czynność starał się Sługa Boży wykonać jak najsumienniej i najdokładniej.
Tak może postępować tylko ten, kto w każdej minucie życia potrafi "stawić się w obecności Bożej".
Sługa Boży Alojzy Kosiba był wiernym synem Kościoła nie tylko w tym znaczeniu, że odznaczał się żywą i gorącą wiarą, że wypełniał najdokładniej wszystkie obowiązki i przepisy kościelne i zakonne, ale też i z tego powodu, iż głęboko przeżywał w duszy całą liturgię. Całym sercem wczuwał się w każdy okres roku liturgicznego. Można to było zauważyć w czasie Adwentu lub Wielkiego Postu, kiedy mniej mówił i nie ukazywał na twarzy uśmiechu, ale smutek i powagę.
W okresie Adwentu zapytany o przyczynę swego poważnego nastroju, zwykle mawiał: "Jakże tęskno duszy, gdy wygląda przybycia Gościa z nieba".
Ale gdy nadeszły święta Bożego Narodzenia, wtedy wielka radość zapanowała w sercu Alojzeczka. Było to jego najsłodsze i najradośniejsze święto, przeżywał je z prawdziwym dziecięcym weselem. Witał się wtedy z braćmi wesoło: "Dzieciusiu! Pan Jezus nam się narodził!". W refektarzu zakonnym podczas rekreacji wyśpiewywał kolędy i pastorałki, nawet takie, których nikt już nie znał i nie słyszał, bo dawno były zapomniane, jako "przestarzałe". Radośnie też kolędował razem z ludźmi, zwłaszcza z dziećmi przy szopce w kościele.
Wielki Post znowu napawał go smutkiem i to większym jeszcze niż w Adwencie. W pobożnych rozmyślaniach swoich cierpiał razem z cierpiącym Chrystusem. Często widziano go w tym okresie, jak ze łzami w oczach prosił Ukrzyżowanego w kaplicy o nawrócenie grzeszników, o to, by Go już więcej nie obrażali i o szczerą spowiedź dla nich. Mniej wtedy sypiał, mniej spożywał pokarmów, ujmował sobie z porcji przy stole i oddawał ubogim, częściej też odprawiał Drogę Krzyżową, biczował się i płakał w kaplicy, leżąc krzyżem. Przykładał umartwienia do swoich modlitw, by były tym skuteczniejsze. Wyglądał na przygnębionego duchowo i bardzo cierpiącego. Gdy go raz brat Jacek zapytał: "Braciszku, dlaczego jesteście taki smutny, czy wam coś dolega?" — otrzymał odpowiedź: "Nie wiesz, dzieciusiu, jak Pan Jezus cierpi teraz w poście!?".
Wiele razy w swoim życiu zakonnym wyjeżdżał w czasie Wielkiego Postu do Kalwarii Zebrzydowskiej, gdzie ze specjalną gorliwością brał udział w urządzanych tam nabożeństwach, tzw. dróżkach ku uczczeniu Męki Pańskiej. W kościele klasztornym w Wieliczce uczestniczył w nabożeństwach wielkopostnych — odprawianych w każdy piątek Wielkiego Postu — odprawiał z wiernymi Stacje Drogi Krzyżowej, śpiewał Gorzkie Żale, usługiwał do mszy św. i słuchał długich kazań pasyjnych.
Szczególnie uroczyście i z przejęciem obchodził Brat Alojzy święta wielkanocne. Znikał wtedy u niego smutek wielkopostny, twarz jaśniała weselem wewnętrznym z powodu przeżywanego misterium Zmartwychwstania Pańskiego. Radośnie wykrzykiwał do współbraci: "Pokój ci, najmilejszy bracie! Alleluja!".
Promieniował także pogodą ducha i w czasie innych radosnych świąt Pańskich: Wniebowstąpienia, Zesłania Ducha Św. czy Bożego Ciała oraz podczas uroczystości ku czci Matki Bożej. W okresie Bożego Ciała Alojzeczek, chociaż był już starcem, jednak z prawdziwie młodocianym zapałem oddawał publiczny hołd Panu Jezusowi, biorąc udział w procesjach eucharystycznych.
Poprzednio już wpomniano, że Brat Alojzy odznaczał się gorącym nabożeństwem do Najśw. Sakramentu. Warto tu jednak przytoczyć jeszcze wspomnienie brata Jacka.
"Czterdziestogodzinne nabożeństwo — odprawiane w kościele klasztornym zgodnie z tradycją zakonu w ostatnie dni karnawału — było dla Brata Alojzego specjalną ucztą duchową; przez całe trzy dni klęcząc adorował Najśw. Sakrament. O odciągnięciu go od tej adoracji nie było mowy. Na zadane mu pytanie, czy się zmęczył, klęcząc tak długo na modlitwie, odpowiadał: « Dzieciusiu, jak można się zmęczyć przed Panem nieba i ziemi, Bogiem Mocnym?»".
W czasie, gdy nie było nabożeństwa, modlił się głośno z ludźmi, przedstawiając Panu Jezusowi w Eucharystii różne prośby ludzkie.
Jak w odpust Matki Boskiej Anielskiej, tak i w Dniu Zadusznym, chociaż napływ wiernych był wówczas mniejszy, odbywał z nimi przez cały dzień nawiedzanie kościoła dla uzyskania odpustów za zmarłych. Przez cały zaś listopad odprawiał codziennie z ludźmi w kościele Drogę Krzyżową za dusze czyśćcowe.
Nie były u Alojzeczka bez echa i uroczystości Patronów zakonnych. Prawdziwie synowskim nabożeństwem wielbił św. Franciszka Serafickiego, którego nazywał "naszym Ojcem i Patriarchą". Imię Jego wymawiał zawsze z głęboką czcią, a w swojej celce miał zawieszony obraz św. Franciszka Zakonodawcy i przed nim często rozkładał ręce w modlitwie.
— Kiedy jednego razu zwróciłem się do Alojzego z prośbą — opowiada brat Jacek — aby mi ten obraz darował, odpowiedział :
— "Dzieciusiu, obrazu swojego Ojca syn nie może się pozbywać". Dopiero przed swoją śmiercią polecił bratu Jackowi ten obraz sobie zabrać.
Odznaczał się także wielką czcią dla św. Piotra z Alkantary, reformatora zakonu, uważanego za ojca duchowego reformatów, dla św. Paschalisa Baylon, wielkiego czciciela Najśw. Sakramentu, i dla św. Salwatora z Horty, opiekuna ubogich. Relikwie tego ostatniego nosił od pewnego czasu ze sobą, przy koronce serafickiej. Na uroczystości zaś św. Dydaka — 13 listopada — Alojzeczek jako najstarszy z braci prosił w ich imieniu przełożonego o mszę św. w intencji braci oraz upraszał ojca magistra, by któryś z kleryków wygłosił w refektarzu podczas obiadu naukę o świętym Braciszku. Raz nawet Brat Alojzy sam przygotował sobie przemówienie o św. Dydaku i mówił z takim przejęciem i namaszczeniem, że niektórych braci pobudził do łez i rozrzewnienia.
Obok czci dla powyższych świętych z zakonu franciszkańskiego Brat Alojzy miał wielkie nabożeństwo i do swoich św. Patronów, gdyż ze swego brewiarzyka tercjarskiego starał się codziennie odmawiać litanie do św. Piotra Apostoła i do św. Alojzego Gonzagi.
Na starsze lata Brat Alojzy, gdy już nie mógł pracować, a był wolny od kwesty, lubił brać od przełożonego pozwolenie na zwiedzanie kościołów krakowskich, przy czym szczególniejszą uwagę zwracał na te świątynie, gdzie spoczywają polscy święci, jak np. kościół bernardynów, w którym są relikwie błog. Szymona z Lipnicy, katedrę na Wawelu ze św. Stanisławem Biskupem, kolegiatę św. Anny ze św. Janem Kantym, bazylikę franciszkanów konwentualnych z błog. Salomeą i kościół dominikanów ze św. Jackiem.
Brat Alojzy uważał sobie za wielkie szczęście, gdy mu w kościele dominikanów jeden z zakonników podał do ucałowania relikwiarz z głową św. Jacka. Z wielkim zamiłowaniem oddawał się Alojzeczek modlitwom w kościołach z cudownymi obrazami Matki Bożej: u dominikanów, u karmelitów na Piaskach i u franciszkanów konwentualnych.
W kościele św. Barbary pewien ojciec jezuita, zauważywszy raz brata Alojzego na modlitwie, dał mu w prezencie książkę pt. "Chrześcijanin na samotności" i ucałował koniec jego paska. Obecnemu przy tym bratu Jackowi wytłumaczył, żeby się nie dziwił tej wdzięczności, bo on temu paskowi zawdzięcza swoje powołanie zakonne i zaraz wyjaśnił, iż raz, gdy był jeszcze chłopcem, matka jego poskarżyła się na niego Bratu Alojzemu, że jest urwisem, za co Alojzeczek ostro go skarcił, a on odtąd się poprawił i został księdzem.
Tak Brat Alojzy w swoim życiu wymodlił niejedno powołanie do zakonu i do stanu kapłańskiego. Toteż ojcowie reformaci z Wieliczki, jak o. Walenty Starmach czy o. Zygmunt Janicki, wierząc w skuteczność modłów Alojzeczka, gdy dawali misje lub rekolekcje w pobliskich parafiach, chętnie go zabierali z sobą, by swoimi modlitwami wspierał ich pracę misyjną. Postępowali oni tak, jak bracia z czasów św. Franciszka, kiedy to jeden głosił kazanie, a drugi lub dwóch stało za nim, modląc się o łaskę nawrócenia grzeszników.
Na koniec dodać można, że Brat Alojzy był gorliwym pielgrzymem do miejsc odpustowych, jak Mogiła, Bochnia, Odporyszów, Kalwaria Zebrzydowska, Myślenice, oraz bardzo czcił cudowny wizerunek Pana Jezusa w Kobylance, położonej w jego rodzinnych stronach, nosił bowiem z sobą obrazek tego Pana Jezusa.
Z chwilą ukończenia nowicjatu Brat Alojzy wszedł w codzienny trud życia zakonnego. Odtąd żadna ważniejsza zmiana zewnętrzna nie nastąpiła w jego życiu. Jedynie złożenie uroczystych ślubów, które odebrał od niego w dniu 14 maja r. 1885 prowincjał, o. Joachim Maciejczyk, uczyniło tę zmianę, że odtąd brat ten stał się zakonnikiem o pełnych prawach i przywilejach duchowych, tzw. profesem solemnym. I już do końca życia pozostał Brat Alojzy w Wieliczce, chociaż było i jest zwyczajem w zakonie św. Franciszka, że co pewien czas przenosi się tak ojców, jak i braci z jednego klasztoru do drugiego.
Brata Alojzego jednak nigdy nie ruszano. Dlaczego? Może ktoś tę stałość zamieszkania Brata Alojzego chciałby tłumaczyć tym, że nie było powodu go przenosić. Niekoniecznie jednak musiał zaistnieć powód, by danego zakonnika wysłać do innego klasztoru. Czyniono to i bez ważniejszych przyczyn, po prostu dlatego, by się nie zasiedział zbytnio w jakimś konwencie i nie przywiązał się do danego miejsca.
Przełożeni zakonni pozostawiając Brata Alojzego całe życie w Wieliczce kierowali się bardzo ważnymi względami. Przecież konwent wielicki był klasztorem nowicjackim, a nowicjuszom trzeba było dawać przykład życia prawdziwie zakonnego i świętego. Uważali zaś, że najlepiej to czyni właśnie ten skromny Braciszek. Na ten fakt, że dobierano tam samych wzorowych zakonników, wskazują słowa listu prowincjała z 1884 r. skierowanego do wszystkich zakonników : "Odrodzenie ducha zakonnego i zaprowadzenie życia wspólnego od nowicjatu rozpoczynać zaleca Ojciec Generał i żąda, aby konwent, gdzie jest nowicjat, tak był urządzony, żeby mieszkający tam ojcowie i bracia życie wspólne w całym znaczeniu tego słowa prowadzić chcieli. A tak, aby zakonna młodzież nie tylko teorią, ale i praktyką uczyła się prowadzić życie zakonne. Co też przy układaniu tabliczki (czyli składu personalnego) konwentu wielickiego mieliśmy na uwadze, przeznaczając tam kochanych ojców i braci, którzy ile nam znani, dobro zakonu mając na celu, chętnie się temu rozporządzeniu poddają".
Celowo zatem zostawiali przełożeni Brata Alojzego w tym wzorowym konwencie, a on przebywając przez długie lata (60 lat) w Wieliczce pełnił niezmordowanie te same obowiązki braciszka, wykonywał te same prace. W klasztorze zajmował się szewstwem, pszczelarstwem, robieniem pasków do habitów i alb, opiekował się ubogimi przy furcie i chorymi zakonnikami, czasem zastępował szafarza i kucharza, pracował też w ogrodzie i sadzie. Prócz tego zawsze chętnie pomagał współbraciom i wyręczał ich, gdy byli zbytnio przepracowani i odkładali skutkiem tego swoje modlitwy na wieczór. Zamiatał tedy korytarze i kościół, stroił ołtarze, w refektarzu czyścił noże i widelce, mył i wycierał talerze nucąc przy tym pieśni kościelne. Nigdy nie widziano go próżnującego, czy zajmującego się niepotrzebnymi rozmowami.
Ale Brat Alojzy pamiętał też na wskazania Reguły św. Franciszka: "Bracia niech pracują wiernie i nabożnie, tak, by nie stracili przy tym ducha świętej modlitwy". Dlatego, żeby znaleźć czas i na modlitwę, i na czytanie duchowne, wstawał wcześnie, bo o godz. 4 rano, bez względu na porę roku, a kładł się na spoczynek bardzo późno, bo o godz. 10 przed północą. W ciągu dnia także nie spoczywał, ale każdą wolną od zajęć chwilę wykorzystywał na modlitwę.
Taki tryb życia gorliwego zakonnika prowadził Alojzy dzień w dzień przez długie lata
Mimo rozlicznych zajęć i wielokrotnych nawiedzeń Najśw. Sakramentu w kościele i Cudownego Pana Jezusa w kaplicy, Brat Alojzy jeszcze nadto znalazł czas, by być obowiązkowo bodaj chwilę na wspólnej rekreacji z wszystkimi zakonnikami. Nawet i tu starał się nie być "próżnującym", grywał ze współbraćmi w szachy czy warcaby, prowadził budujące rozmowy, a szczególnie wziął sobie za zadanie rozweselać wszystkich opowiadaniem swoich rozmaitych przygód z kwesty. Nie zawsze były to naprawdę pogodne przeżycia, lecz umiał on tak swoje kłopoty i tarapaty przedstawić, że nigdy nie padło z jego ust słowo użalania się na ciężar kwesty, czy na doznane w tym czasie przykrości.
Brat Alojzy bowiem, choć był niezmordowany w spełnianiu licznych prac w klasztorze, prawie połowę swego życia zakonnego spędził poza klasztorem na kweście. Kwesta to jego główne zadanie i główny ciężar na jego barkach. Jeszcze w nowicjacie zaprawiał się do tego kwestarskiego zajęcia, a po złożeniu ślubów zaczął jeździć w dalsze okolice, ale przeważnie w towarzystwie starszego i doświadczonego kwestarza, brata Marka Lichonia, którego rady i wskazówki przyjmował z pokorą i wdzięcznością. Uważał go bowiem, gdy byli poza klasztorem, za swego przełożonego i magistra. Toteż polubili się obydwaj, chociaż czasem się przedrzeźniali i przekomarzali, ale bez złośliwości. Gdy zaś brat Marek Lichoń umarł dnia 27 stycznia 1916 r., wtedy Alojzy przeniósł się do jego malutkiej celki w narożnym skrzydle pierwszego piętra od strony ogrodu i wziąwszy teraz na siebie obowiązki kwestarza, pełnił je już do końca życia, tak jak do końca życia mieszkał we wspomnianej celce.
Trzeba tu wytłumaczyć, na jakiej podstawie zakonnicy kwestowali i skąd w ogóle zapoczątkował się zwyczaj kwestowania przez zakonników. Otóż w zakonach franciszkańskich w pewnym uproszczeniu, sprawa ta wygląda następująco.
Wszystkie rodziny franciszkańskie, wśród nich franciszkanie-reformaci, którzy zobowiązali się do wiernego zachowywania Reguły św. Franciszka, zostały zbudowane na fundamencie najsurowszego ubóstwa. Nie tylko więc poszczególny zakonnik nie może i nie powinien niczego posiadać na własność, ale i zakon jako osoba prawna także nie ma żadnej własności. To wszystko, co posiada, a więc kościoły, klasztory czy ogrody, jest własnością Stolicy Apostolskiej i zostało dane zakonowi do użytku jedynie w dzierżawie.
Franciszkanie-reformaci, zachowujący ściślejsze ubóstwo, obok zobowiązania, że nie będą wznosili okazalszych kościołów i klasztorów, postanowili nie przyjmować żadnych zapisów pola ornego, łąk i lasów. Zakonnicy winni utrzymywać się z pracy w swych kościołach, z misji ludowych po parafiach czy z rekolekcji wielkopostnych. A czego im nie dostaje, mają sobie z pokorą upraszać u wiernych, czyli zbierać jałmużnę w naturze. Należą więc oni do tzw. zakonów żebrzących.
Mówi o tym jasno piąty i szósty rozdział Reguły św. Franciszka: "Ci bracia, którym Pan dal łaskę, że mogą pracować, niech pracują wiernie i pobożnie, tak żeby uniknąwszy lenistwa, nieprzyjaciela duszy, nie gasić ducha świętej modlitwy i pobożności, któremu powinny służyć wszystkie sprawy doczesne. Jako wynagrodzenie za pracę mogą przyjmować rzeczy potrzebne do utrzymania dla siebie i innych braci, z wyjątkiem monet i pieniędzy. Niech to czynią z pokorą, jak przystoi sługom Bożym i uczniom najświętszego ubóstwa" (Rozdz. 5); "Bracia nie powinni niczego nabywać na własność: ani domu, ani ziemi, ani żadnej innej rzeczy. I jako pielgrzymi i obcy na tym świecie niech służą Panu w ubóstwie i w pokorze i z ufnością; nie wstydząc się, niech proszą o jałmużnę, bo Pan dla nas stal się ubogim na tym świecie" (Rozdz. 6, 1-3).
Na sprawę kwesty zakonników istniały i istnieją rozmaite zapatrywania. Świat nazywa kwestę żebractwem, a to w oczach ludzi światowych jest czymś poniżającym. Dlatego św. Franciszek przepisał dla swych duchowych synów takie gorzkie lekarstwo, aby zniszczyło pychę, a zrodziło pokorę, która jest fundamentem cnót chrześcijańskiego życia.
Wyciąganie ręki po jałmużnę jest pokutą dla kwestarza zakonnika, ale i ofiarodawca, gdy daje chętnie, bez przymówek i urągania, także ćwiczy się w uczynkach pokutnych i zdobywa sobie łaski nieba. Takie jest rozumienie kwesty u świadomych katolików. Dobry katolik uważa, że jałmużna to nie podatek, nie przymus, ale dobrowolna ofiara. Katolik rozumie, że ofiarą dla kwestarza można sobie uprosić miłosierdzie Boże, według słów Chrystusa: "Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią" (Mt 5, 7).
Tak zatem kwestarz — w pojęciu świata nierób, chcący żyć lekko cudzą pracą — w świetle wiary chrześcijańskiej staje się apostołem pokuty. Idąc po kweście przypomina katolikom, że jałmużna, obok modlitwy i postu, jest jednym z uczynków pokutnych. Nie tylko głosi pokutę, ale i sam jest wielkim pokutnikiem. Chodzenie po kweście nie należy bowiem do przyjemności, przeciwnie, jest wielkim umartwieniem i pokutą. Iść pieszo w różnych porach roku — w spiekocie, wśród wichrów i deszczów, i zawiei śnieżnej, w kurzu i po błocie, nieraz przez zaspy śniegu i gołoledź, nie zawsze w dobrym zdrowiu, często przemoknięty i zaziębiony, głodny i znużony — to wielka pokuta. W dodatku kwestarz nie zawsze spotyka się z życzliwością, ale musi się nieraz nasłuchać słów lekceważenia, pogardy, łajania, przezwisk i naśmiewań. Ileż tu trzeba pokory u kwestarza, cierpliwości, słodyczy i miłości chrześcijańskiej, aby sprostać zadaniu i spełnić wiernie swój obowiązek. Toż to prawdziwa pokuta, lecz wymagająca od kwestarza i cnót wielkich. Bo jakakolwiek niecierpliwość z jego strony czy odruchowa nawet obrona narażałaby go na większe tylko nieprzyjemności.
Brat Alojzy jako wykwalifikowany szewc miał przecież swój kawałek chleba, lecz będąc wiernym powołaniu podjął dobrowolnie tę pokutę na długie lata. Trzy razy w roku wyjeżdżał na kwestę i to nie tylko w bliższe okolice, ale i do podgórskich miejscowości, aż po Tymbark. Wędrował Brat Alojzy za snopkami w czasie pożniwnym, za ziemniakami późną jesienią, a w zimie roznosił dobrodziejom opłatki wigilijne. Zajmowało mu to łącznie pięć do sześciu miesięcy w roku.
Takie ustawiczne prawie przebywanie poza klasztorem nie oziębiło jednak ani trochę jego ducha zakonnego, zawsze bowiem cechowała go jednaka gorliwość służenia Bogu i zakonowi. Dlatego stał się Brat Alojzy prawdziwym misjonarzem wśród ludzi, swym świątobliwym życiem dając ustawicznie godny wzór zakonnika i prawdziwego naśladowcy Chrystusa.
Zmieniali się gwardiani w Wieliczce, zmieniali się i prowincjałowie, różne koleje przechodził zakon i prowincja zakonna Brata Alojzego, a dla niego był zawsze ten sam trud codzienny zakonnika-kwestarza.
Kto jest prawdziwie pokorny, ten musi mieć i dobre serce dla bliźnich. Nie można sobie wyobrazić głębokiej pokory bez dobroci i życzliwości względem innych.
Toteż wszyscy, którzy znali Brata Alojzego, mogą zgodnie potwierdzić, że był on nie tylko chodzącą pokorą, ale także i chodzącą dobrocią. A już prawdziwym aniołem dobroci był dla swoich ubogich, swoich "paneczków", jak się wyrażał. Dla nich szczególnie wielkie miał serce i serdeczną otaczał ich opieką. Wśród tych ubogich można było najbardziej poznać Alojzeczka ze strony jego wielkiej miłości ku bliźnim, można było podziwiać, jak on kochał nadzwyczaj wszelką biedotę.
Z wielką serdecznością odnosił się do ubogich dzieci. Kiedy je spotykał po drodze, wypytywał pacierza i katechizmu i za dobre odpowiedzi obdarzał, czym miał: obrazeczkiem, cukierkiem czy sucharkiem. Głaskał je po głowie i pocieszał czułymi słowami. Znały go i kochały zwłaszcza dzieci wiejskie. Skoro tylko zjawił się w jakiejś wiosce, zaraz biegły za wozem wołając: "Braciszek Alojzy przyjechał" ! — otaczały go gromadką i odprowadzały od domu do domu. Alojzeczek zaś umiał zawsze znaleźć interesujący temat do rozmowy z nimi, rozmowy przyjaznej i serdecznej.
Dobroć swoją okazywał Brat Alojzy chorym i cierpiącym. Odwiedzał ich w wolnych chwilach, z cierpliwością i przejęciem wysłuchiwał ich skarg i użaleń, pocieszał, wspomagał, starał się dla nich o lekarstwa i wysyłał im zioła lecznicze, jakie sam hodował i zbierał. Pamiętał też o nich w swoich modlitwach.
Bardzo lubił odwiedzać chorych współbraci-zakonników i usługiwać im, czyniąc to z uśmiechem i humorem, przez co podnosił chorego na duchu, ale rozmowy jego z chorymi nigdy nie były błahe. Gdy miano zanosić Komunię św. do celi jakiemuś zakonnikowi, Alojzeczek rwał się do tej usługi, niosąc światło i dzwonek. Cieszył się, że chory przyjmuje do swej duszy Boskiego Lekarza i wspominał przy tym, że i on pragnie umierać pojednany z Bogiem po przyjęciu Sakramentów Świętych.
Wiele przykrości i złośliwych psikusów doznał Brat Alojzy od niejakiego Karola Czecha, długoletniego i już zdziwaczałego pomocnika kucharskiego w wielickim klasztorze.
Kuchcik ten, z wyznania kalwin, cierpiał na starsze lata na jakąś złośliwą mizantropię i fobię. Zamykał się w swoim mieszkaniu, uciekał przed zakonnikami, a tym bardziej przed ludźmi świeckimi. Jedynie Alojzeczek miał ten przywilej, że mógł mu zanosić pożywienie i z nim porozmawiać, poza tym nikogo nie wpuszczał do siebie, tak że naczynia ze strawą kładziono mu na progu, a on je zabierał, kiedy uważał, że nikogo nie ma na korytarzu. Brat Alojzy okazywał mu nieraz wprost heroiczną cierpliwość i modlił się za niego wytrwale. Wprawdzie ów Karol umarł już po śmierci Alojzeczka, ale zachowała się powszechna opinia wśród zakonników, że to brat Alojzy swoimi modlitwami za życia i po śmierci uprosił dla Karola nawrócenie się z kalwinizmu na katolicyzm. Spowiadał go przed śmiercią ks. Stefan Piotrowski, miejscowy katecheta.
Brat Alojzy nie tylko tego Czecha, ale i wielu innych naprowadził na dobrą drogę życia i do Boga.
Żyła w Wieliczce pewna rodzina, której ojciec był nałogowym pijakiem. Przepijał cały zarobek i po pijanemu katował żonę i dzieci. W domu panowała nędza, ale dzieci, tzn. dwaj synowie, mimo to rośli i rozwijali się. Uczęszczali do szkoły powszechnej, a dożywiali się przy klasztornej furcie.
Gdy pewnego razu bracia z klasztoru wielickiego wracali z pogrzebowej eksporty, zobaczyli, jak ci dwaj chłopcy — jeden mógł mieć wtedy lat 13, drugi 15 — dźwigają spitego i nie wiedzącego o Bożym świecie ojca i kładą go w poprzek, na środku jezdni dość ruchliwej szosy. Wzburzony tym brat Teodor Wrzesień począł krzyczeć na nich :
— A wy, łajdaki, co wy robicie, to rodzonego ojca kładziecie na ulicy? Chcecie, żeby go auto przejechało?
— Właśnie chcemy — odpowiedział zuchwale starszy — mamy dość tego pijaka.
Brat Teodor przyskoczył do nich i pogroził:
— Nicponie jedne, to tak się o rodzonym ojcu wyrażacie? Zabierzcie go zaraz stąd, bo dam znać na policję!
Wtedy młodzi zabrali ojca z jezdni i ułożyli go na trawie, na plantach, a sami uciekli.
Brat Teodor przyszedłszy do klasztoru powiadomił Alojzeczka o tym przykrym zajściu.
— Bracie Alojzy, gdy oni przyjdą do furty na obiad, to musicie ich porządnie "przyczesać", bo inaczej mogą źle skończyć.
Alojzeczek, westchnąwszy: "O mój Jezu, miłosierdzia!" — pobiegł do kaplicy modlić się za nimi. Jak potem na tych chłopców wpłynął, nie wiadomo, dość na tym, że inaczej zaczęli odnosić się do ojca, a ten już rzadziej i mniej się upijał. Modlitwa i interwencja Alojzego odniosła ten skutek, że ci młodzi chłopcy wyrośli na porządnych ludzi.
Podczas pobytu na kweście Brat Alojzy spotykał się nieraz z nieżyczliwością i nawet wyzwiskami, jednak wszystko znosił w milczeniu i modlił się za tych nieżyczliwych.
— "Pomódlmy się za prześladujących" — mawiał do współbrata socjusza, br. Jacka. Postępował tu Brat Alojzy według wymagań św. Franciszka, który przypomina słowa Jezusa Chrystusa i nakazuje w swojej Regule braciom "kochać tych, którzy nas prześladują, ganią i obwiniają" (Rozdz. 10, 10).
Szczególny rodzaj dobroci okazywał Brat Alojzy tym wszystkim, którzy polecali jego modłom rozmaite swe troski, kłopoty, nieszczęścia i niedole, prosząc go o wstawiennictwo u Cudownego Pana Jezusa Ukrzyżowanego. Nie można sobie wyobrazić, żeby Alojzeczek odmówił komuś swych modlitw, jeżeli prośby były w godnych intencjach. Wszystkich bowiem kochał w Bogu i dla Boga, pamiętał w modlitwach nieraz przez wiele lat o strapieniach bliźnich.
Pewien właściciel ziemski żalił się Bratu Alojzemu, gdy ten przyszedł do niego po kweście.
— Bracie Alojzy, czy wiesz, że nie jesteśmy z żoną szczęśliwi, choć ludziom wydaje się, że na niczym nam nie zbywa? Owszem, jesteśmy dość bogaci, ale jednego nam brak, byśmy z żoną całym sercem mogli chwalić Boga. Brak nam potomstwa, mimo że małżeństwo nasze trwa już dobrych parę lat. Pomódl się, Bracie Alojzy, o łaskę macierzyństwa dla mojej żony.
Alojzeczek współczując młodemu dziedzicowi przyrzekł modlić się w zaleconej intencji.
Tymczasem małżeństwo to przeniosło się do innego majątku na północ Polski i dopiero po kilku latach spotkał się wspomniany pan z Bratem Alojzym. Zaraz po przywitaniu się z braciszkiem zapytał:
— Bracie Alojzy, pewnie jeszcze ciągle modlisz się w naszej prośbie?
— A tak, proszę jaśnie dziedziczka.
— No, to teraz módl się o co innego. Módl się o szczęśliwe wychowanie naszych dziatek, bo dzięki Bogu mamy ich już troje: dwu synów i córeczkę. Niech ci Bóg wynagrodzi za twoje modlitwy.
Świadkami tego podziękowania byli br. Teodor Wrzesień i o. Stanisław Stoch.
Heroicznej miłości bliźniego można by się dopatrzyć u Brata Alojzego w wypadku, o jakim pisze p. Alfred Daniec, inżynier górniczy z Wieliczki.
— "Dla mnie i mej żony Aleksandry miasto Wieliczka jest miastem rodzinnym, bo tutaj przeżyliśmy dzieciństwo i lata młodzieńcze, a także znaliśmy obydwoje Brata Alojzego. Uderzał nas już wtedy wielką pobożnością. Poza tym Brat Alojzy był dobrym znajomym mego ojca zmarłego w 1937 r. i nieraz go odwiedzał u niego w domu. Po jego śmierci odwiedzał wdowę po nim, a moją macochę, Marię, zmarłą 3 V 1939 r.
W owym czasie, tj. w latach trzydziestych, pracowałem w Żupie Solnej w Bochni i tamże mieszkałem wraz z rodziną, żoną i dwojgiem kilkuletnich dzieci. Z Bratem Alojzym stykaliśmy się co najmniej raz do roku, gdyż, będąc wtenczas kwestarzem klasztoru, przyjeżdżał do Bochni, odwiedzał nas i udzielałem kwatery dla jego koni i wozu. Zaznajomił się wtenczas z moimi dziećmi, które zabawiał pokazując im różne sztuczki, np. z zapałkami. Pamiętał o nich bardzo, gdyż na święta Bożego Narodzenia przysyłał na ich adres pięknie wykaligrafowane życzenia świąteczne.
W dniu 18 XII 1938 r., wkrótce po jednej z bytności Brata Alojzego w Bochni, syn mój Leszek, lat 10, zapadł na zapalenie wyrostka robaczkowego. Diagnoza co do jego stanu była niestety spóźnioną, tak że po przewiezieniu syna do szpitala, chirurg stwierdził pęknięcie wyrostka, wylanie ropy do trzewi i zapalenie otrzewnej. Podejmując się operacji zastrzegł się, że jedną jedyną szansą, że życie chłopca będzie uratowane, jest jego młody wiek — 10 lat. O tej katastrofalnej sytuacji była poinformowana wdowa po moim ojcu, którą w tym przedświątecznym okresie odwiedził Brat Alojzy i która mu o tym opowiedziała. Brat Alojzy miał się wtenczas według jej słów wypowiedzieć w następującym sensie: « Szkoda takiego młodego życia, ja jestem stary i mogę umrzeć. Proszę im powiedzieć, żeby byli spokojni, bo chłopiec wyzdrowieje ». W kilka dni po tej wypowiedzi, bo 4 I 1939 Brat Alojzy, który mimo podeszłego wieku był zdrowy — zmarł.
Syn mój, cierpiąc bardzo, po przebyciu w szpitalu 100 dni wyzdrowiał. Jesteśmy przekonani, żona i ja, że Brat Alojzy poświęcił swoje życie za życie naszego syna i dlatego tenże wyzdrowiał".
Skromniutki Alojzeczek nie wiadomo, czy nie dawał więcej na kweście, niż otrzymywał. Za dobrodziejstwo materialne odwdzięczał się stokrotnie cenniejszym dobrodziejstwem duchowym.
Przede wszystkim dawał przykład nieustannej, żarliwej modlitwy.
Kiedy wyjeżdżał na kwestę — wspominają świadkowie — już w bramie klasztornej zaczynał nucić półgłosem Godzinki o Najśw. Panience, następnie odmawiał koronkę św. Franciszka, Litanię Loretańską i do Najśw. Imienia Jezus oraz osobne modlitwy o szczęśliwy wynik zbiórki i za zmarłych dobrodziejów. Cała droga Brata Alojzego na kwestę wypełniona była modlitwą.
Gdy miał ze sobą brata socjusza, wówczas modlił się głośno razem z nim, na przemian odmawiając "Zdrowaśki" czy wezwania litanijne. Nikim i niczym się nie krępował. Pragnął w ten sposób manifestować swą gorącą wiarę i miłość do Boga.
Brat Jacek Krauze, opowiadając o swej pierwszej podróży z Alojzeczkiem, nadmienia, że skoro znaleźli się na peryferiach Wieliczki, na tzw. Kozim Rożku, wtedy zeszli z wozu i zaczęli na głos odmawiać z pamięci Litanię do Wszystkich Świętych. Kiedy zwróciłem uwagę — zaznacza brat Jacek — ażeby tak głośno nie mówić, bo Żydzi się na nas patrzą, Brat Alojzy odpowiedział: "Nie patrz, dzieciusiu, na Żydów, tylko mów pacierze".
Gdy zajechał na wieś, gdzie był kościół i plebania, to pierwsze jego kroki były do świątyni, by pokłonić się Jezusowi, a potem do księdza proboszcza, by prosić go o błogosławieństwo i pozwolenie na zbiórkę darów Bożych w jego parafii. Także i o nocleg prosił zwykle na plebanii, mógł się bowiem w ciszy więcej modlić i do kościoła miał przy tym bliżej; rzadko nocował w dworze czy u któregoś z gospodarzy wiejskich.
Ks. Zygmunt Grodnicki wspomina o nim w ten sposób : "W latach 1910 do 1919 byłem proboszczem w Laskowej, powiat Limanowa. Rok w rok przyjeżdżał śp. Brat Alojzy Kosiba jako kwestarz oo. reformatów z Wieliczki. U mnie miał swój pokój gościnny, dlatego nieraz kilka dni przebywał, wracając z kwesty na nocleg, a ja miałem sposobność lepiej poznać Alojzeczka. Mam obecnie 49 lat życia kapłańskiego za sobą, a więc sporo czasu, spotykałem wielu braci kwestarzy zakonnych, ale nie miałem już szczęścia spotkać tak szlachetnej, zacnej, skromnej duszy, jak Brat Alojzy. Moja śp. Matka, która była u mnie, tak go scharakteryzowała: « To święty zakonnik ». Służba, kiedy przyjechał, powiadała: « O, przyjechał ten pobożny "kweściarz", dostaniemy obrazeczki ». Świętym nazwała go śp. Matka, pobożnym — służba, bo też Alojzeczek pierwszym był z rana na nogach. Gdy kościelny przyszedł po klucze do kościoła, już za nim Brat Alojzy i tam trwał na modlitwie długo, zanim kościelny na mszę, a potem na księdza zadzwonił. Nie chciałem go fatygować, chciałem by chłopcy do mszy św. służyli, ale Brat Alojzy: « nie, nie, nie, ja będę służył » i już mszał trzymał, jakby się bał, by mu chłopcy nie wzięli".
Zwykle Alojzeczek usługiwał do każdej mszy św., a obecni wtedy wierni budowali się jego pobożnością, zwłaszcza, gdy żarliwie i nieraz ze łzami w oczach modlił się po przyjęciu Komunii św.
Budowano się też Alojzeczkiem, ilekroć ten przechodząc koło kościoła, kaplicy czy przydrożnego krzyża klękał i głośno odmawiał z socjuszem: "Kłaniamy Ci się, Panie Jezu Chryste, i błogosławimy Tobie tu i na całym świecie, żeś przez krzyż swój odkupił świat".
Dawał też Brat Alojzy przykład miłości bliźniego.
Jak piękną u Alojzeczka była miłość bliźnich, naświetlą to następujące zdarzenia z jego kwestarskiej wędrówki. Pewien gospodarz z wioski w parafii Dziekanowice był niedowiarkiem i zawziętym wrogiem Kościoła. Ilekroć spotkał Brata Alojzego, idącego po kweście, beształ go i wyzywał, rzucając najszkaradniejsze obelgi i oszczerstwa na zakony i Kościół katolicki. Kwestarz zawsze cierpliwie i z pokorą odpowiadał: "A ja się modlę o nawrócenie pana". Nigdy nie omijał jego domu i stale po chrześcijańsku go pozdrawiał, mimo iż wiedział o jego nieżyczliwości. Stan taki trwał przez parę lat. Pewnego razu skutkiem jakiegoś niewyjaśnionego przypadku wybuchł pożar w gospodarstwie owego niedowiarka. Spaliło mu się wszystko: dom, stajnie i stodoła z nagromadzonym tam zbożem. Było to bowiem bezpośrednio po żniwach. W jednej chwili stał się ten dość zamożny gospodarz nędzarzem. Gdy Brat Alojzy dowiedział się o tym nieszczęściu, wioząc furę snopków z kwesty, kazał furmanowi skręcić na podwórze owego pogorzelca i zrzuciwszy tam wszystko z wozu, pojechał z powrotem kwestować, by na próżno nie wracać do klasztoru. Pogorzelec zaś, wzruszony tym postępkiem kwestarza, nie miał dość słów podzięki i podziwu dla takiego bezinteresownego miłosierdzia. Ten gest Brata Alojzego wywarł na nim taki skutek, że z niedowiarka stał się praktykującym i gorliwym katolikiem i zawsze potem serdecznie witał swego niespodziewanego dobroczyńcę.
Rzecz nadzwyczajna, jak wielu ludzi znał Alojzeczek w tych wioskach, w których rokrocznie kwestował. Znał prawie każdego nie tyle z nazwiska, ile z braków i niedostatków. Wiózł kiedyś — zeznaje br. Florenty Mazurkiewicz — drzewo na opał dla klasztoru. Nie wiadomo, czy je kupił, czy wyprosił u zamożniejszych dobrodziejów, dość na tym, że gdy przejeżdżał przez pewną ubogą wieś, to raz po raz prosił furmana, by przystanął. "Tu mieszka taki biedny, ma kilkoro drobnych dziatek, dajmy mu jedną kupeczkę drzewa" — mawiał do furmana. Schodził potem z wozu, ściągał z niego duże polano i sam wlókł je pod dom ubogiego. Gdy mieszkanie było zamknięte, zostawiał szczapę pod drzwiami i jechał dalej. W ten sposób obdarowując ubogich przywiózł do klasztoru tylko pół fury opału. Ale już była w tym jego głowa, by "klasztoreczkowi" nigdy drzewa nie zabrakło.
Podobne wypadki, jak te przytoczone, charakteryzują całego Alojzeczka. Toteż nic dziwnego, że zyskiwał sobie przez to serca nie tylko biedniejszych, ale i wszystkich, którzy go znali. Przybywszy raz do pewnej parafii koło Zakliczyna nad Dunajcem, Brat Alojzy zgłosił się do miejscowego proboszcza, prosząc go według zwyczaju o nocleg. Proboszcz odbywał po swojej parafii kolędę w tym czasie — był to styczeń i miał pewne kłopoty z parafianami, niektórzy bowiem żyli nie po katolicku i byli jego zaciętymi wrogami. Ponieważ uważał Alojzeczka za świętą duszę, więc zaczął go, trochę onieśmielony, prosić, by obszedł parafię z kolędą w jego imieniu i by mógł tę przykrą sprawę po Bożemu z parafianami załatwić. Alojzeczek zgodził się i już na drugi dzień, pomodliwszy się gorąco w czasie mszy św., poszedł z kolędą na wieś, a tak umiejętnie i delikatnie poruszał sumienia skłóconych parafian, że jeszcze tego samego wieczora przyszli do proboszcza i przeprosili go za zniewagi. Wkrótce potem naprawili dane przez siebie zgorszenie i odtąd zaczęło się w tej wiosce prawdziwie religijne i katolickie życie.
Dał się też Brat Alojzy poznać na kweście i ze strony swej głębokiej pokory. Jako przykład posłuży tu następujące zdarzenie. Przyszedł raz Alojzeczek do pewnego ziemianina — kolatora, prosząc w Imię Boże o ofiarkę dla klasztorku. Dziedzic, będący wtedy nie w humorze, zbeształ go okrutnie, a na zakonników wymyślał od próżniaków i leniuchów, i w końcu z niczym go odprawił. Gdy Brat Alojzy zjawił się wieczorem na nocleg u miejscowego proboszcza, ten zapytał się:
— A byliście, Bracie Alojzeczku, u naszego kolatora? Ofiarował wam też co?
— Na razie nie dał nic, ale to dobry pan i gospodarz — odpowiedział kwestarz.
Na drugi dzień spotkał się dziedzic z proboszczem i w trakcie rozmowy zagadnął:
— Nocował u księdza proboszcza Brat Alojzy?
— Tak, nocował — odrzekł ksiądz.
— No, to pewnie mnie porządnie obmówił, bo mu nie tylko nic nie dałem, alem go jeszcze zwymyślał i wyrzucił za drzwi.
— Owszem, bardzo dobrze się o panu kolatorze wyrażał. Powiedział, że to dobry i gospodarny pan.
— Tak?! — zdziwił się ziemianin. — No, to muszę kazać go zawołać do siebie.
Brat Alojzy, wezwany do opryskliwego dziedzica, otrzymał wtedy hojną ofiarę na klasztor.
Dodać trzeba, że Alojzeczek nigdy ani cienia krytyki nie wyrażał względem tych, którzy odmawiali mu jałmużny, lecz ich usprawiedliwiał. Zwykle mawiał: "Dobry człowiek, tylko nie ma co dać".
Obok pokory i miłości ku bliźnim Brat Alojzy odznaczał się także dziecięcą ufnością w Opatrzność Bożą.
Takie dziecięce zaufanie w Boga u swych braci ma na myśli św. Franciszek z Asyżu, gdy w Regule powiada: „Bracia... z ufnością, nie wstydząc się, niech proszą o jałmużnę, bo Pan dla nas stał się ubogim na tym świecie" (Rozdz. 6, 2-3).
Brat Alojzy zgodnie postępował według wskazań św. Patriarchy przez długie lata swego urzędu kwestarskiego. Pewnie, że troska o utrzymanie zakonników spoczywała głównie na przełożonych, a poszczególni ojcowie i bracia swoją pracą przyczyniali się do zaopatrzenia klasztoru, ale to nie zawsze wystarczało. Trzeba było uzupełnić utrzymanie nieraz bardzo licznego nowicjatu przez zbieranie jałmużny w naturze. Otóż przełożeni zdali troskę o kwestę w zupełności na Brata Alojzego. Alojzeczek zaś czuł dobrze na sobie ten ciężar odpowiedzialności za swój urząd i troszczył się ustawicznie, by jego aniołeczki — nowicjusze nie chodzili głodni. Wielkiej też ufności w Bogu trzeba było, gdy lata niektóre wypadły nieurodzajne, gdy deszcze lub posucha niszczyły plony, gdy czasem ubogi lud sam musiał z powodu nieurodzajów cierpieć niedostatek. Kwestowanie wówczas było bardzo ciężkie i trudne. Brat Alojzy zawsze podołał swemu zadaniu, gdyż nigdy nie pokładał ufności w sobie, w swojej przedsiębiorczości czy roztropności, nie liczył nigdy na swoją popularność wśród ludzi, ale ustawicznie we wszystkim polecał się Bogu. Przed wyruszeniem na kwestę prosił braci i nowicjuszy o modlitwę, by mu Bóg pobłogosławił w zbieraniu jałmużny, sam modlił się ciągle za dobrodziejów klasztoru i innych zakonników zachęcał do modlitwy za nich.
Jak dalece Brat Alojzy polecał Bogu choćby najdrobniejsze sprawy, z jak prawdziwą, dziecięcą ufnością odnosił się do Boga, świadczyć może fakt, który przytoczymy.
Klasztor wielicki otrzymał pewnego razu z Puszczy Niepołomickiej jako deputat kilka sągów drzewa do pieca chlebowego. Potrzebna więc była większa ilość furmanek, żeby zwieźć to drzewo do klasztoru. W celu więc "ukwestowania" tych wozów wybrał się Brat Alojzy ze współbratem na wieś pod Niepołomice. Po drodze rzekł Alojzeczek do socjusza: "Kochany bracie, zmówmy sobie koroneczkę, żebyśmy znaleźli te fureczki". Po wspólnym odmówieniu pacierzy rozeszli się w ten sposób, że Brat Alojzy poszedł na jeden koniec wsi, a jego towarzysz na drugi. Mieli się potem zejść mniej więcej w środku wioski. Gdy się powtórnie spotkali i obliczyli razem, ilu gospodarzy obiecało im przyjechać z pomocą, przekonali się, że uprosili więcej furmanek, niż było potrzeba. Wtedy stroskany Alojzeczek odezwał się do towarzyszącego mu brata: "Co teraz zrobimy?" A po chwili namysłu dodał: "Zmówmy sobie, kochany bracie, koroneczkę, by się nie pogniewali na nas". Okazało się potem, że tyle furmanek przyjechało, ile w sam raz było potrzeba, bo kilku gospodarzy skutkiem jakiejś przeszkody w ogóle się nie stawiło. Tak każdą sprawę Brat Alojzy polecał Bogu w swych pacierzach. Modlitwa, jak ta złota nić, przewijała się nieprzerwanie w każdym dniu i każdej godziny przez pokutnicze życie kwestarza Alojzeczka.
Często Brat Alojzy jeździł na kwestę sam, bez brata socjusza, a do pomocy brał wiejskich chłopaków, którzy chętnie wybierali się w taką podróż, pełną wrażeń i przygód. Wówczas Braciszek troszczył się o swych młodocianych pomocników jak rodzona matka, dbał nie tylko o to, by nie chodzili zgłodniali, ale pamiętał i o ich duszy. Zdawał sobie dobrze sprawę z tego, że w danej chwili zastępował im rodziców, czuł odpowiedzialność za ich zachowanie się i korzystał z każdej sposobności, by przyczynić się do ich dobrego wychowania. Najlepiej oddajmy tu głos pracownikowi Żupy Solnej w Wieliczce, Mieczysławowi Jaworskiemu z Bogucic, który snuje następujące wspomnienia o Alojzeczku.
— "Około r. 1920 jako uczeń szkoły powszechnej w Wieliczce, w wieku 12 lat, chcąc zarobić na zakup książek i przyborów szkolnych, pomagałem Bratu Alojzemu w kwestach zakonnych, które odbywał ówcześnie w okolicach Wieliczki. Jeśli tylko dopisywała pogoda, jeździłem z Bratem Alojzym prawie codziennie. Zwyczajnie wyjeżdżało się z klasztoru bardzo wczesnym rankiem, a wracało się późnym wieczorem. Brat Alojzy Kosiba był mi znany jako pogodny zakonnik, dbał też o nasze zachowanie się w czasie wspólnej kwesty. Na wyjazd zabierał ze sobą potrzebny ekwipunek podróżny, troszcząc się, byśmy nie byli w drodze głodni. Jeżeli czasem zdarzyło się, że w podróży zabrakło pożywienia, to wtedy chętnie nabywał je w napotkanym przygodnie sklepie i obdzielał nim każdego z nas.
Pewnego razu podczas wyjazdu na kwestę napotkaliśmy piękny łan maku w okolicy Sierczy. Jadący z nami mój kolega złakomił się na ten mak i zemknął z wozu bez wiedzy Brata Alojzego. Gdy po chwili jazdy Braciszek odwrócił głowę i zauważył, że kolegi nie było, zapytał się słowami: « Gdzie masz aniołka? » Nazwa ta oznaczała każdego z nas, kto z Bratem obcował. Odpowiedziałem, że kolega chwilowo zszedł z wozu. « To chwileczkę zaczekamy » — rzekł Alojzeczek. Niedługo kolega wrócił do wozu, mając w zanadrzu kilka pałek maku. W nagrodę za to otrzymał od Brata chłostę parasolem, przy czym Alojzeczek zaznaczył, że wobec tego teraz pod każdą górę już nie będziemy jechać na wozie, tylko za pokutę będziemy schodzić z wozu razem z nim — z Bratem — i będziemy razem odmawiać « Zdrowaśki ». To, co powiedział, było dotrzymane i wypełnione".
Trzeba wiedzieć, że Brat Alojzy miał wówczas 65 lat, więc nie lekko mu było iść pod górę, a jednak chciał pokutować i za cudze przewinienia.
Wspomnieliśmy już, że Brat Alojzy, obracając się wśród ludzi podczas kwestowania, stawał się dla nich prawdziwym misjonarzem-apostołem. W jaki zaś sposób uprawiał to swoje apostolstwo, pisze o tym Tomasz Duran, długoletni jego towarzysz kwestarski.
"Kwesta była dla Brata Alojzego przedmiotem szczególniejszej troski. Kierując się uczuciem litości dla biednych, starał się o uzbieranie jak największej ilości darowizn, aby móc potem jak najwięcej rozdawać pomiędzy ubogich, którym bardzo współczuł. Kiedy otrzymał jakieś większe ilości darów pewnego gatunku, np. wyrobów z mięsa, pieczywa albo większą ilość drewna z jakiegoś bogatszego domu, a stwierdziwszy że gdzieś jest bieda i nędza, wtedy obdarowywał biedniejszych ludzi tym, co otrzymał, tak że niejednokrotnie w czasie swej kwestarskiej wędrówki dużo z tych otrzymywanych darów "zgubił" po drodze na rzecz ubogich, którzy zazwyczaj oczekiwali już na jego przybycie. Obowiązkowi zakonnemu jednak się nie sprzeniewierzał, bo i do klasztoru przywoził tyle, ile było potrzeba. Brat Alojzy prosił, by takich uczynków jego nie rozgłaszano, kierował się bowiem zasadą czynienia dobrze bez rozgłosu, w myśl wskazania ewangelicznego, aby nie wiedziała lewica, co czyni prawica, a także, kierując się zasadą Reguły, powtarzał głośno słowa ewangeliczne: "Darmoście wzięli, darmo dawajcie, nigdy zapłaty nie żądajcie".
Przy wejściu do domów dobrodziejów badał, jaki był stan ich pobożności, zwracał uwagę nawet i na takie szczegóły kultu religijnego, jak kropielniczki przy drzwiach domów, w których nieraz zamiast wody święconej znajdował popiół z papierosów i odpadki, co sam usuwał. Przy każdej obecności na plebaniach i we dworach uczył katechizmu i egzaminował, zwłaszcza służących, a także dzieci właścicieli ziemskich. Z obawy przed surową katechizacją ludzie, nie znający należycie katechizmu, ze wstydu uciekali przed Br. Alojzym. Zdarzało się, że gdy ktoś ze służby nie umiał katechizmu, wtedy Br. Alojzy żartobliwie bił go paskiem. W niektórych wsiach w okolicy Limanowej i w ogóle wszędzie, gdzie Brat Alojzy przebywał, był bardzo mile widziany i życzliwie przyjmowany czy we dworach, czy na plebaniach. Ci, których Br. Alojzy odwiedzał i którzy byli przyzwyczajeni do jego osoby i do jego świątobliwości, nie mogli się bez niego obejść i z pobożną tęsknotą wyczekiwali jego ponownego przyjścia. Gdy był gdziekolwiek na plebanii przyjęty obiadem, to zaraz po obiedzie szedł do kościoła i tam z ludźmi odmawiał różaniec i pacierze, a także śpiewał pobożne pieśni".
Czasem rozdawał dzieciom obrazki święte, a dorosłym pisma katolickie, jak: "Posłaniec św. Antoniego", „Głos Ziemi Świętej", "Rycerz Niepokalanej", "Posłaniec Serca Jezusowego" czy "Przewodnik Katolicki". Zwracał przy tym uwagę, jakie są ciekawe i wartościowe artykuły religijne i że można je| zawsze z pożytkiem przeczytać. Darowując takie pisemko czy obrazek — wspomina brat Jacek — najpierw ze czcią je całował.
W ciągu tych 60. lat, w jakich przebywał w klasztorze wielickim, Brat Alojzy przemierzył setki razy okolice Wieliczki. Trzy pokolenia znały go w tym rejonie, w którym kwestował, i co roku witano go z równą radością, gdy zjawił się w danej miejscowości. W tym swoim 60-letnim zawodzie kwestarskim przeszedł taki szmat drogi, że chyba mógłby obejść całą kulę ziemską wokoło, a wędrował bez względu na pory roku, stan temperatury czy pogody, stale rozmodlony, uśmiechnięty, niestrudzony kwestarz. Nigdy nie skarżył się i nie okazywał niezadowolenia z powodu trudów i przykrości, zaznanych w swoim stanie, ale wszystko potrafił znieść w cichości serca i w duchu pokuty. Takie usposobienie mają tylko dusze głęboko urobione i uświęcone, pozostające zawsze w nierozerwalnej łączności z Bogiem. Takim był Brat Alojzy, ten prawdziwy kwestarz-dobrodziej.
Ile razy sięgam do wspomnień o Bracie Alojzym, wtedy najczęściej przedstawia się on moim oczom albo klęczący u stóp Cudownego Ukrzyżowanego w kaplicy przy naszym kościele w Wieliczce, albo karmiący głodnych przy furcie klasztornej. Sądzę, że nie tylko w moich wspomnieniach, ale i u tych, co go znali, w identycznych sytuacjach wyłania się ten świątobliwy Braciszek. I nie bez głębszych racji te właśnie, a nie inne, powstają o nim skojarzenia. W kaplicy bowiem, modląc się żarliwie i płacząc przed Panem Jezusem, Alojzeczek najbardziej uzewnętrzniał swą miłość ku Bogu, przy furcie zaś, opiekując się głodnymi i ubogimi — jaśniał miłością ku bliźnim.
Jego miłość do bliźnich przejawiała się w niezatartej, jakby podświadomej pamięci nie tylko o tych, co polecali się jego modłom, ale zwłaszcza o biednych. Trudno przypuścić, żeby kiedy Alojzeczek zaniedbał swych "paneczków", raczej o sobie by zapomniał, ale nie o potrzebujących. Tym bardziej, że był on jakby urzędowym jałmużnikiem z ramienia klasztoru. Franciszkanie bowiem, sami żyjący z jałmużny, mieli do pewnego stopnia obowiązek z otrzymanej od wiernych jałmużny wspierać ubogich i żywić głodnych. I rzeczywiście każdy klasztor franciszkański spełniał tę powinność i do dziś to czyni w miarę swych możliwości.
O tym wspieraniu ubogich przez klasztor wielicki wspomina z dawnych czasów brat Zefiryn Pyzik.
— Za mojej bytności w Wieliczce (od r. 1893 do 1907) gotowało się specjalnie w dużym "baniaku" dla biednych, których przychodziło do furty codziennie kilkunastu, nieraz do dwudziestu. Gdy nie było Brata Alojzego w domu, wynosił im jedzenie kuchta. Ilekroć zaś Alojzeczek przebywał w klasztorze, sam szedł do nich. Odmówił z nimi pacierze i rozdzielał jedzenie. I nie tylko to, co dla nich ugotowano, ale i to, co zostało w kuchni i od stołu, zabierał i tym im maścił, żeby tylko było lepsze, a także i kwestował dla nich. Gdy zjedli, powiedział do nich naukę, odmówił znów pacierz i dziękczynienie. Było to dla niego największą uciechą i przyjemnością, że to dla Pana Jezusa, bo i swoje porcje dawał, sam nie jedząc.
Ten zwyczaj gotowania osobnej strawy dla ubogich zachował się do czasów drugiej wojny światowej, na dowód czego przytaczamy prawie identyczne, opisujące późniejsze lata wspomnienie Marii Fortuny.
— Odwiedziny biednych u furty klasztornej odbywały się prawie codziennie, a najliczniejsze były w niedziele. Po obiedzie w refektarzu Brat Alojzy wychodził do furty, gdzie oczekiwała go liczna gromada biednych: mężczyźni, kobiety i dzieci. Niedzielna gromada biednych liczyła około 25 osób, a nieraz i znacznie więcej. W porze zimowej bywało bardzo dużo biednych.
Brat Alojzy wynosił z kuchni duży dwuuszny garnek z zupą, albo z ziemniakami i kapustą, i sam rozdzielał pożywienie biednym chochlą do garnuszków, obdarzając równocześnie każdego kromką chleba. Pokrajane kawałki chleba, a także owoce Brat Alojzy umieszczał w swoim szerokim rękawie habitu, z którego prawie niespostrzeżenie je wyjmował i rozdawał. Po ukończeniu takiego obiadu Alojzeczek wprowadzał swoich biednych do kościoła, aby tam, dziękując Panu Bogu, pomodlić się wraz z nimi i pośpiewać.
Niekiedy zabrakło tej specjalnie przygotowanej strawy dla ubogich. Wtedy Brat Alojzy umiał sobie sprytnie poradzić, by nikt z biednych nie odszedł od furty głodny.
— Bardzo często bywałem — mówił jeden ze świadków — na obiadach w klasztorze w Wieliczce z okazji różnych uroczystości i obserwowałem Brata Alojzego, który również znajdował się przy wspólnym stole.
— Nie dbał on jednak o swój własny posiłek, lecz zwracał uwagę na gości, blisko niego się znajdujących. O ile zauważył, że któryś z nich — z jego sąsiadów — był zbytnio zajęty rozmową, Brat Alojzy zabierał gościowi talerz z jedzeniem, "ażeby mu nie wystygło" i wynosił biednym, co po spostrzeżeniu tego przez uczestników wprowadzało ich w niezwykle wesoły nastrój.
W czasie uroczystości Alojzeczek najwięcej kręcił się po kuchni, gdzie zawsze coś niepotrzebnego zabierał kucharzowi i rozdawał biedakom przy furcie.
Tak zatem sam nie jadł i nie zabawiał się spokojnie rozmowami z gośćmi, bo sercem był zawsze przy biedakach, troszczył się, by przede wszystkim ich nakarmić. Na końcu dopiero myślał o sobie.
Innym razem — za gwardiaństwa o. Zygmunta Janickiego — Alojzeczek, wróciwszy z kwesty, poszedł zameldować się do przełożonego. Klęknął, ucałował pasek, mówiąc: "Benedicite, Reverende Pater!" — "Pobłogosław, Przewielebny Ojcze!" — a gdy otrzymał błogosławieństwo, rzekł:
— Proszę przewielebnego ojca gwardiana, przyniosłem trochę sereczków góralskich.
Były to serki owcze, prasowane, tak zwane "oszczypki".
— Dobrze, bracie, daj mi jeden do skosztowania, a resztę zanieś do spiżarni, to się nie zepsuje i może dłużej poleżeć.
Ale nie poleżały długo. W kilka dni potem Brat Alojzy wszystkie wyniósł "paneczkom" do furty.
Dowiedziawszy się o tym o. Zygmunt uśmiechnął się i machnął tylko ręką; sam przecież dał Bratu pozwolenie wspierania ubogich i może, znając Alojzeczka, przewidywał, że się tak właśnie stanie.
Podobną historię opowiedział jeden ze współbraci Alojzego.
— Pewnego razu Brat Alojzy przyniósł mi ładną koszulę lnianą w prezencie, prosząc, abym się pomodlił za dobrodziejów, którzy mu ją ofiarowali, przy czym dodał: "Jestem już stary i ta koszula jest już dla mnie niestosowna, a dla ciebie się nada, boś ty młody". Zaledwie po upływie godziny Brat Alojzy przyszedł odebrać koszulę, którą dopiero co mi dał, uzasadniając to tym, że "jest przy furcie biedak, który nie ma koszuli, więc jemu jest bardziej potrzebna niż tobie".
Potem oczywiście Alojzeczek na klęczkach przepraszał tego współbrata, by się nie gniewał.
Ciekawsza historia zdarzyła się raz, kiedy Brat Alojzy został przypadkowo mianowany szafarzem.
Ojciec gwardian wraz z innymi zakonnikami i bratem kucharzem, pełniącym równocześnie obowiązki szafarza, musiał wyjechać do pewnej parafii na wielki odpust i to wcześniej, na dwa dni przed odpustem, gdyż ojcowie mieli pomagać w spowiadaniu parafian, a brat kucharz miał przygotowywać obiady odpustowe dla księży i gości. W klasztorze pozostał tylko jeden ojciec, wielki asceta i samotnik, którego cały świat nic nie obchodził.
Przed wyjazdem gwardian zawołał Brata Alojzego i powiedział :
— Bracie Alojzy, masz być przez cały czas naszej nieobecności szafarzem w klasztorze. Żebyś dobrze gospodarzył!
Naturalnie, że ubodzy jakimś cudem zaraz zwiedzieli się, iż Alojzeczek został w klasztorze gospodarzem. Jedni drugim podawali tę wiadomość, tak iż w niespełna pół dnia wielka liczba biedaków obiegła furtę klasztorną. A Brat Alojzy wynosił im z kuchni i wynosił pożywienie.
Rozradowane "paneczki" najadły się do syta, jak nigdy, głośno chwaliły Pana Boga i hojność Alojzeczka — ich opiekuna.
Ale na drugi dzień powtórzyło się to samo, zbiegła się nawet jeszcze większa gromada biedoty. Brat szafarz, Alojzeczek, co tylko miał w kuchni i spiżarni, wydał, kazał więc zabić cielaka, gotować i smażyć. Znowu hojnie obdarzał wszystkich przy furcie. Mieli wtedy ubodzy swój prawdziwy "bal". Trzeciego dnia wrócili ojcowie z odpustu i patrzą, a tu cały cmentarz kościelny ubogich.
— Co to? U nas też odpust? — zwrócił się gwardian do brata kucharza. — Idź no, bracie, zbadaj, co to jest i daj mi znać, będę u siebie w celi.
Kiedy brat kucharz zjawił się w kuchni, wtedy inni bracia podnieśli lament na Alojzeczka, że wszystko wydał dla ubogich i jeszcze cielaka dla nich zabił.
Brat Alojzy dopiero teraz spostrzegł się, że przeholował w swej szczodrobliwości, oddał czym prędzej klucze od spiżarni i pobiegł do kościoła.
Po chwili współbracia na próżno szukali go po klasztorze, w kościele i ogrodzie. Alojzeczek znikł jak kamfora.
Dopiero po paru godzinach wrócił do klasztoru, ale z krową popędzaną przez dworskiego chłopaka. Ukwestował ją dla klasztoru. Jakże się to stało?
Dalszą historię opowiedział chłopak z dworu śledziejowskiego.
Opowiadał, że gdy Alojzeczek zjawił się we dworze, zdziwiony dziedzic, widząc go zdyszanego i zastrachanego, spytał:
— Bracie Alojzy, coś taki przestraszony, stało się co może złego w klasztorze?
— Jaśnie panie dziedzicu, oj, stało się, stało! Zabiją Alojzeczka ! Nie mam już po co wracać do klasztoreczku! — I opowiedział całą swoją tragedię z zabitym cielakiem.
— Gdzie ta Alojzeczkowi być szafarzem, tyle kłopotu narobiłem. Co ja teraz zrobię, zabiją mnie, zabiją!
Gospodarz zdawał sobie dobrze sprawę, że braciszek mocno i trochę żartobliwie przesadza, ale przecież lubił Alojzeczka i szanował go, więc rzekł do niego:
— No, to żeby cię nie zabili, bo by cię szkoda było, chodźmy do obory. Wybiorę dla klasztoru jedną krowę.
Chociaż w ten sposób Brat Alojzy uratował swój honor szafarza, jednak już nigdy nie pozwolono mu szafarzyć w klasztorze.
Z racji odpustu św. Antoniego ojciec gwardian Walenty Starmach zaprosił z celebrą ojca prowincjała Zygmunta Janickiego. Po sumie ojciec gwardian zabrał celebransa i kaznodzieję oraz innych ojców do sali — małego refektarza — na drugie śniadanie. W chwili, gdy o. Zygmunt Janicki wyręczał o. gwardiana w częstowaniu gości, wsunął się tam niepostrzeżenie po cichutku Brat Alojzy i zwrócił się na pół żartobliwie do ojca prowincjała:
— Proszę najprzewielebniejszego ojca prowincjała, a ja nic nie dostanę?
Na to o. Zygmunt Janicki odparł:
— Bracie Alojzy, dzieciusiu kochany, przecie to wszystko twoje, bo gdyby nie twoja kwesteczka, to byśmy tego nie mieli. Weź sobie, dzieciusiu, przecież nikt ci nie broni.
— Kiedy najprzewielebniejszy ojciec prowincjał pozwala, too Bóg zapłać — rzekł Alojzeczek, i cały półmisek z przygotowanymi kanapkami zabrał na oczach wszystkich i zaniósł do furty, by rozdać ubogim.
— Widzi o. prowincjał, jak Alojzeczek umie wszystko wykorzystać dla swoich "paneczków" — zdumiał się któryś z gości.
— Spodziewałem się po nim tego figla — zakończył o. Zygmunt z uśmiechem.
Podobny wypadek zaszedł przy kolacji, na którą miano podać gościom kiszkę z ziemniakami. Ziemniaki i kapustę podano, ale na smażoną kiszkę próżno goście czekali. Okazało się, że Brat Alojzy pod nieobecność kucharza porwał całą patelnię tych darów Bożych i zaniósł do furty biedakom. Potem przyszedł pochylony do refektarza, uklęknął przed stołem o. gwardiana i z pokorą mówił:
— Mea culpa, mea culpa — tzn. moja wina, moja wina — proszę też przewielebnego ojca gwardiana o przebaczenie mi, że wyniosłem paneczkom kiszeczkę. Poczuli zapach aż przy furcie i tak się prosili bardzo, że nie mogłem im odmówić.
Z taką dziecięcą szczerością się oskarżał, że o. Walenty także nie mógł mu odmówić przebaczenia, a gościom tymczasem co innego na prędce podano.
Skoro już mowa o tych "smakołykach" kolacyjnych, warto przypomnieć jeszcze pewien incydent. Jeden z braci przy stole wybrał ostrożnie z wnętrza kiszki kaszankę, napchał ziemniaków i ofiarował tak spreparowany towar Bratu Alojzemu, mówiąc:
— Macie tu, Alojzeczku, kiszeczkę dla swoich paneczków. Patrzcie, jak się w środku bieli, sam tłuszcz!
Poczciwy Brat Jubilat, zaabsorbowany myślą, że tam głodny czeka przy furcie, nawet nie popatrzył na ten dar, tylko czym prędzej zaniósł go ubogim ze słowami:
— Kiszeczka jest bardzo smaczna, bo sam tłuszcz !
Obdarowany rozpruł łapczywie skórkę kiszki, a przekonawszy się że była napchana ziemniakami, zawołał z oburzeniem:
— To tak potrafi Brat kłamać ! To są ziemniaki, a nie tłuszcz ! Masz tu z powrotem tę kiszkę! — i całą zawartość talerza wysypał na plecy Alojzemu.
Zanim się Brat spostrzegł, już ubogiego nie było. Pozbierał więc rozsypane ziemniaki i westchnąwszy "O mój Jezu, miłosierdzia !" — podreptał do kaplicy, by przeprosić Pana Jezusa za złośliwość współbrata i za mimowolną obrazę biednego człowieka.
Zdawałoby się, że w tym opatrywaniu głodnych Alojzeczek był jakby zaślepiony, że zapominał wtedy o swych współbraciach i czynił przez to pewien uszczerbek w zapasach kuchennych. Ale to były tylko pozory. W rzeczywistości Brat dobrze wiedział, że chociaż coś upoluje w kuchni dla biednych, nie ucierpią na tym zakonnicy, gdyż zawsze co innego znalazłoby się w spiżarni klasztornej.
Kiedyś na przykład wydał Alojzeczek głodnym do furty wszystką zupę przeznaczoną do stołu refektarskiego, a na lamenty brata kucharza: "Coście to narobili, Alojzeczku, co ja teraz dam na obiad do refektarza?" — ten z pokorą przepraszał: "Nie gniewaj się, bracie, tak mię jakoś podkusiło". A po chwili dodał: "Masz przecież wodę gotowaną, to zrób naprędce inną zupę".
Opowiadał brat Jacek Krauze, jak pewnego razu pod nieobecność kucharza, brata Placyda, pilnował kuchni i dyrygował kuchcikami przy gotowaniu obiadu. Ani się spostrzegł, kiedy Alojzeczek sprzątnął mu z patelni dwa kotlety dla biednych "paneczków". Spotkawszy wkrótce "winowajcę" począł biadać, że mu teraz braknie porcji do obiadu, bo były wyliczone. Na to miłosierny opiekun ubogich odparł od razu, bez namysłu:
— Ty nie będziesz jadł i ja, umartwimy się obydwaj, to starczy dla wszystkich.
Zanim więc Alojzeczek zabrał posiłek dla głodnych, już przed tym postanowił sobie umartwienie, a ponieważ żył z bratem Jackiem na dobrej stopie, wiedział, że ten się nie obrazi, gdy i jemu zaproponuje, by się umartwił. Nie było więc bynajmniej braku roztropności w tym jego umiłowaniu ubogich bliźnich.
Roztropnym okazał się Brat Alojzy także i z tego względu, że przy trosce o nakarmienie głodnych nie zapominał i o duszach tych biedaków: dawał im nauki religijne i moralne, rady, przestrogi i napomnienia, pocieszał ich i razem z nimi się modlił i śpiewał pieśni pobożne. A potem jeszcze sam w kaplicy ofiarowywał za nich osobne modlitwy.
W obejściu się z "paneczkami" Brat starał się być tak delikatny, żeby nikogo nie urazić.
Nieraz, gdy się pokłócili o coś między sobą, godził ich łagodną perswazją i pouczał o darowaniu sobie wzajemnie wszelkich krzywd i uraz. Toteż ci, co go znali bliżej, szanowali go i kochali jak ojca i swego serdecznego opiekuna.
Czasem diabeł usiłował zamącić mu tę jego zbożną działalność. Oto zjawili się raz u furty podróżni, może pospolite włóczęgi, prosząc, by im coś dano do zjedzenia. Gdy Brat Alojzy chciał ich nakłonić do pacierza przed posiłkiem, poczęli go bić kułakami po plecach i po głowie. Alojzeczek skurczył się tylko i wołał: "O mój Jezu, miłosierdzia!". Obronił go dopiero przechodzący tamtędy brat szafarz.
Parokrotnie spotkał się już Alojzeczek z takimi niemiłymi zajściami przy furcie, ale to bynajmniej nie zraziło go do biednych. Przez całe życie zakonne jednaką otaczał ich miłością i opieką.
Ten sam Brat Alojzy, kwestarz — dobrodziej i żywiciel ubogich, lubiany i ceniony, był sam zupełnie bez pretensji. Najlepiej to określa zdanie kogoś, kto go znał: "Toż to chodząca Pokora"! Ta ujmująca cnota przebijała z całej postaci Alojzeczka, z jego postawy, wejrzenia, rozmowy i obcowania z ludźmi.
Bardzo trafnie uchwycił ten rys jego charakteru artysta na portrecie wiszącym przy furcie klasztornej w Wieliczce, brat Alojzy patrzy z tego portretu dobrotliwie i pokornie, być może, iż dobrocią i pokorą tak powszechnie zjednywał sobie serca ludzkie i ujmował sobie wszystkich do tego stopnia, że w nikim z tych, którzy go znali, nie miał najmniejszego wroga. Alojzeczek nigdy, choćby o najgorszym, źle się nie wyrażał, a obmówców upominał łagodnie słowami Pisma św.: "Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni" (Łk 6, 37).
Gdy zaś niekiedy już musiał spotkać się z faktem, że kogoś krytykowano, umiejętnie starał się uwydatnić dobre strony charakteru krytykowanej osoby. A kiedy widział jakieś zło lub grzech, to westchnąwszy: "O mój Jezu, miłosierdzia!", biegł czym prędzej do kaplicy i tam przed Cudownym Panem Jezusem Ukrzyżowanym upraszał łaskę nawrócenia i naprawienia zgorszenia.
Nie będzie więc zaskakującym wyrażenie się o Alojzym pewnych robotników, ludzi o twardym języku, gdy go raz spotkali na ulicy :
— "Jak ta pała nie będzie świętym, to już nikt świętym nie będzie".
Nazwali go "pałą", bo Brat Alojzy chodził zawsze z ogoloną głową, ale nazwali go też "świętym". Tak. Jeżeli Alojzeczek wymadlał sobie swoją świętość ustawiczną, gorliwą modlitwą, to budował ją na trwałym fundamencie, na głębokiej pokorze.
Co to jest pokora? Św. Bernard podaje takie jej określenie: "Jest to cnota, przez którą człowiek w prawdziwym poznaniu siebie gardzi samym sobą". Najlepiej zaś można poznać swoją niedoskonałość, ułomność i nicość przez ustawiczne porównywanie siebie z naszym Najwyższym Wzorem, Chrystusem, Bogiem - Człowiekiem. To zaś wymaga ciągłej pamięci o Bogu, ciągłego stawiania się w Jego obecności. I chyba tą drogą doszedł Brat Alojzy do urobienia tego pięknego przymiotu duchowego.
Prawdziwie pokorny nie tylko cierpliwie znosi wszelkie upokorzenia i poniżenia, ale też chętnie i z radością je przyjmuje, a co więcej, nawet ich pragnie i szuka sposobności do uniżenia się. Tak właśnie czynił Alojzeczek.
Z głębokiej pokory uważał się za ostatniego wśród braci zakonnych. Za pewne przewinienie — nie wiadomo, czy dobrowolne — nakazał mu przełożony siedzieć przez jakiś czas w refektarzu na szarym końcu stołu po najmłodszych braciach-tercjarzach. Po skończonym jednak okresie pokuty poprosił przełożonego, by mu pozwolił już na stałe tam się stołować. Był zawsze posłuszny, usłużny i grzeczny dla współbraci, a gdy przypadkiem którego mimo woli obraził, zaraz, nieraz na klęczkach, go przepraszał.
Ilekroć przebywał w klasztorze, spowiadał się co tydzień, a nawet częściej, i czynił to zwykle podczas rannych rozmyślań w chórze zakonnym. Wtedy na oczach wszystkich współbraci chodził do spowiedzi boso, zostawiając sandały na miejscu, gdzie się modlił, a końce paska zakonnego kładł na szyję dla tym większego upokorzenia się. Po spowiedzi zaś płakał, leżąc krzyżem i całując posadzkę. W ten sposób upokarzał się wobec Boga i współbraci.
A jaki był wobec duchownych diecezjalnych? Do duchownych odnosił się zawsze z największą czcią i ile razy którego z nich spotkał, całował go w rękę. Według nakazu świętego Franciszka, zawartego w Testamencie, nigdy nie widział w nich grzechu i ułomności ludzkiej, ale tych, "którzy szafują nam ducha i żywot". Nigdy też nie krytykował księży diecezjalnych i źle się o nich nie wyrażał, choćby spotkała go z tej strony jakaś przykrość. Jako przykład niech posłuży następujące zdarzenie. W jednym z katolickich tygodników niedzielnych w latach trzydziestych ukazał się uszczypliwy artykuł na temat kwestarzy, w tym także pod adresem Brata Alojzego. W artykule tym pt. "Herbateczka" pewien proboszcz zadrwił sobie finezyjnie z prostoty Alojzeczka. Na taką napaść na poczciwego Brata słusznie oburzał się ówczesny gwardian, o. Walenty Starmach, a inni zakonnicy też byli tym niemile zaskoczeni. Gdy Brat Alojzy wrócił z kwesty, o. Walenty wezwał go do siebie i odczytał mu ową nieprzyjemną o nim wzmiankę w gazecie. Alojzeczek z uśmiechem, bez najmniejszego zniecierpliwienia czy chęci obrony, wysłuchał treści tego artykułu i od razu zaczął podnosić różne cnoty i zasługi autora, mówiąc, że dobrze rządzi parafią, że jest miłosierny i ludzki itp., a w końcu zręcznie sprowadził rozmowę na zupełnie inny temat. Jest rzeczą pewną, iż ów ksiądz napisał potem sprostowanie i Brat Alojzy otrzymał całkowitą rehabilitację swego imienia, ale nazwa "herbateczka" już przylgnęła do pokornego Braciszka.
Pokora Alojzego ujawniała się też w obcowaniu z ludźmi podczas kwestowania po wsiach, jakeśmy to poprzednio poznali. Nawet i w odnoszeniu się do ubogich, których karmił przy furcie, tytułując ich "paneczkami", przebijał rys pokory. Alojzeczek ich karmił i opiekował się nimi jak ojciec, choć i od nich doznawał różnych przykrości.
"Jednego czasu — opowiadał współbrat zakonny — zastępowałem zakrystiana i byłem zajęty czyszczeniem świec na ołtarzu, kiedy do mych uszu doleciały od furty klasztornej krzyki biednych. Pobiegłem do furty i zauważyłem, jak stare babki, które przyszły po jałmużnę, były z jakiegoś powodu bardzo wzburzone przeciw Bratu Alojzemu. Nie były zadowolone z jedzenia, jakie im przyniósł Alojzeczek. Brat Alojzy, założywszy kaptur, z głową wtuloną w ramiona, pokornie znosił całą wrzawę. Widząc tę scenę, spowodowałem, że Brat Alojzy musiał odejść do celi, a ja sam w dalszym ciągu rozprawiłem się z natarczywością ubogich".
Nie stawał wtedy Alojzy w swojej obronie, choć zupełnie inaczej zachowywał się, gdy chodziło o obronę zakonu. Mianowicie wstąpił raz do fryzjera, by się ogolić. Musiało zajść w tym wypadku coś nadzwyczajnego, jakaś uroczystość, czy niespodziana, ważna wizyta, gdyż golił się, zgodnie z przepisami życia zakonnego, zwykle sam u siebie, w celi. Gdy fryzjer namydlił mu twarz i miał się brać do golenia, wtedy padły uszczypliwe i niezbyt przyzwoite słowa o zakonie. Usłyszał je Brat Alojzy, wstał, otarł z mydlin brodę i zostawiwszy zapłatę na stoliku, wyszedł. Nie uznawał żartów choćby z najmniejszym odcieniem płaskości i mimo, że był pokorny, jednak umiał energicznie wystąpić w obronie życia zakonnego, w tym wypadku ostentacyjnie opuszczając lokal fryzjerski.
Nie można tu mówić o braku wyrozumiałości u Alojzeczka. Na rozmaite słabości ludzkie był aż nadto wyrozumiały. Na przykład lubił Brat Alojzy podczas mszy św. konwenckiej odmawiać na przemian razem z "kleryczkami" — nowicjuszami — koronkę seraficką, a potem różne litanie. Podchwyciły zaraz "aniołeczki" to jego zamiłowanie do odmawiania litanijek i pewnego razu umyśliły splatać mu niewinnego figla. Gdy Alojzeczek odmawiał jedną litanię, kilku nowicjuszy wyszukiwało tymczasem w książeczkach do modlitwy inną. Po odmówieniu "Baranku Boży" podsuwali mu, już znalezioną, drugą litanię, mówiąc: "Bracie Alojzeczku, jeszcze tę". Brat Alojzy modlił się znowu żarliwie, podziwiając chyba pobożność "aniołeczków". Tak zmówił z osiem różnego rodzaju litanijek, gdy zaś podano mu w dalszym ciągu nową, wtedy spostrzegł, że sobie z niego pokpiwano. Wstał raptownie, wyrzekł głośno: "O mój Jezu, miłosierdzia!" i na środku chóru zakonnego upadł krzyżem. Przestraszeni nowicjusze teraz dopiero poznali, że ich żart nie był tak niewinny, jak myśleli. Chcieli Brata przeprosić, ale on ciągle, leżąc krzyżem, szeptał wśród westchnień słowa modlitwy. Klerycy byli bezradni, spoglądali z zakłopotaniem jeden na drugiego, a potem chyłkiem, po cichu wychodzili z kaplicy, wstydząc się swego nierozważnego postępku. Brat Alojzy nie powiedział jednak o tym przełożonym; nie uważał, by to było zło rozmyślne. Na drugi dzień nowicjusze przeprosili go, tak że znowu modlił się z nimi w najlepszej zgodzie.
O głębokiej pokorze Alojzeczka świadczył fakt, że publicznie wyjawiał swoje błędy. O. Cyprian Ochoński takie podał wspomnienie z życia tego pokornego brata: "Brat Alojzy rzadko bywał na wspólnych obiadach, bo stale był zajęty kwestą, kiedy zaś pozostawał w domu, pilnie uczęszczał na wszystkie wspólne ćwiczenia. Pamiętam, jak pewnego dnia Brat Alojzy przyszedł na obiad do refektarza. Był to rok 1932. Usiadł na swoim ostatnim miejscu pod piecem i w razie potrzeby chętnie usługiwał młodszym braciom. Przełożony zwolnił wtedy lektora od czytania duchownego i pozwolił na rozmowę. Ojcowie zaczęli coś opowiadać. W pewnym momencie zwraca się Brat Alojzy do ojca gwardiana, mówiąc: « Przewielebny ojcze gwardianie, czy mogę coś opowiedzieć z kwesty? ». « Owszem, opowiadajcie Bracie, chętnie posłuchamy »
— Byłem w pewnej miejscowości — zaczął Brat Alojzy swą opowieść. — Domy porozrzucane, daleko jeden od drugiego, dlatego kwesta była uciążliwa. Umęczyłem się bardzo, ale dzięki Drogiemu Jezuskowi wszystko poszło dobrze. Wieczorem dowlokłem się na plebanię, aby prosić o nocleg. W sam raz ksiądz proboszcz był na podwórzu. Pochwaliłem Pana Boga i wyjawiłem swą prośbę. Zabrał mnie zaraz ksiądz proboszcz na plebanię, wskazał mi pokój, w którym miałem się przespać, i odszedł. Ponieważ kościółek był już zamknięty, nie mogłem Pana Jezusa nawiedzić. Musiałem to zrobić w pokoju. Według zwyczaju uklęknąłem w kierunku wielkiego ołtarza w kościele i pochyliłem głowę do podłogi, by się Panu Jezusowi pokłonić. Wtem zauważyłem pod łóżkiem piękne, czerwone jabłuszka. Od rana nic nie jadłem i byłem bardzo głodny. Pokusa była tak wielka i powstała walka w mojej duszy. Wreszcie uległem tej pokusie. Wziąłem najpierw jedno jabłuszko. Było bardzo smaczne, apetyt się zaostrzył. Wziąłem dlatego drugie i trzecie, i następne. Gdy jednak zjadłem kilka, poczułem się lepiej. Dokończywszy potem modlitwy, robiłem rachunek sumienia i przepraszałem Pana Jezusa za łakomstwo. No, ale byłem taki głodny, a ksiądz proboszcz zapomniał o mnie, widocznie miał dużo pracy. Myślałem, że podadzą mi coś do jedzenia, niestety, nic nie dali.
— To trzeba było poprosić — powiedział któryś z ojców.
— Nie śmiałem — odrzekł Alojzy i dalej mówił: — Rano, idąc do kościoła, spotkałem księdza proboszcza. Po przywitaniu zawołałem: — Księże proboszczu! mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa! Zaskoczony tym wyznaniem winy ksiądz proboszcz pyta :
— Cóż się stało, Bracie Alojzy?
— Mea culpa, przepraszam księdza proboszcza, ale zjadłem jabłuszka, które były pod łóżkiem. Taki ze mnie żarłok.
— Braciszku, miałem ich trochę na choinkę, a wyście je zjedli? — powiedział ksiądz z wyrzutem.
— Nie wszystkie, przewielebny księże proboszczu, jeszcze tam coś zostało. Ksiądz proboszcz mi darował, a ja uklęknąłem przed nim i poprosiłem o pokutę.
— Wielka delikatność sumienia podyktowała to wyznanie Bratu Alojzemu — tak zakończył wspomnienie o nim współbrat.
Dowodem pokory Alojzeczka może być i to rzewne przepraszanie przed śmiercią wszystkich ojców i braci za wszelkie przykrości, jakie sprawił mimowiednie komukolwiek w swoim życiu. Nawet furmanów, z którymi jeździł po kweście, przepraszał i dziękował im za trudy, poniesione dla klasztoru i na chwałę Bożą.
Przez całe życie zakonne Brat Alojzy, czerpiąc siły nadprzyrodzone w ustawicznej, gorącej modlitwie, kładł trwale podwaliny pod swoją świętość. Pokora była fundamentem, a dalszą budową jego świętości było wierne wypełnianie ślubów zakonnych.
Brata Alojzego poznałem w r. 1929, kiedy liczył 74 lata. Nikt by mu jednak tego wieku nie przypisał, taki był jeszcze żywy i ruchliwy. Nigdy nie chodził ociężale, nie znać było na nim zmęczenia wiekiem starca, dreptał zawsze lekkim, drobnym krokiem, z głową i barkami nieco pochylonymi. Był to człowiek o normalnym wzroście, silnej budowy, ale nie otyły, bo zawsze znajdował się w ruchu. Nikt nie pamięta, by kiedy zapadał na jakąś poważniejszą chorobę, cieszył się stale dobrym zdrowiem, mimo tylu prac i trudów w klasztorze i niewygód na kweście.
Czoło miał poorane bruzdami, twarz pomarszczoną, lecz rumianą, o pełnych policzkach, prawie zawsze uśmiechniętą. Ten uśmiech i błyszczące, śmiejące się oczy zdradzały u niego wewnętrzną radość. Ponieważ zaś nosił przy tym ogoloną głowę, bo był mocno łysy i uszy miał trochę odstające, czynił wrażenie jowialnego, prostodusznego i wyrozumiałego staruszka. Podobnie go zapamiętała jego krewna, p. Anna Sroczanka, która osobiście się z nim zetknęła w r. 1935. Zachowała o nim następujące spostrzeżenia: "Od pierwszej chwili zwróciłam uwagę na wyraz jego twarzy, taki pogodny, stale uśmiechnięty. Chwilami odnosiłam wrażenie, zwłaszcza gdy miał rozpocząć rozmowę, że za chwilę spłata jakiegoś figla i tylko hamuje uśmieszek, ale to było tylko chwilowe wrażenie, bo rozmawiał zawsze poważnie".
Toteż nic dziwnego, że lgnęły do niego niewinne dzieci, bez cienia obawy się zbliżały i dobrze się przy nim i z nim czuły, bo Brat Alojzy też miał taką dziecięcą naturę. Był zawsze otwarty i szczery, nie miał nic do ukrywania, nie nakładał nigdy sztucznej maski na twarz, nie było u niego odrobiny obłudy i udawania, ale zawsze cechowały go szczera pokora i prostota.
Dla tych jego cech usposobienia nie tylko dzieci obdarzały go sympatią i zaufaniem, ale i wszyscy starsi, jeżeli poznali się z nim bliżej.
Stanisław Kusina, adwokat z Myślenic, takie snuł wspomnienia o Bracie Alojzym.
"Miałem sposobność stykać się ze śp. Bratem Alojzym Kosibą w ciągu 40-lecia jego życia, tj. od r. 1900 aż do chwili jego śmierci. Widziałem go w pracy kwestarskiej, w codziennym życiu prywatnym, w służbie Bożej. Od pierwszej chwili poznania zawiązał się między nami stosunek serdeczny, przyjacielski, a to dzięki szczególnym zaletom i cnotom, które promieniowały z osoby śp. Brata Alojzego. Zawsze ten sam, naturalny, pokorny, pobożny, pełen dobroci serca, prześwietlony świątobliwością. Cnoty te nigdy go nie opuszczały; w żadnych okolicznościach życia, dobrych i ciężkich, nigdy z ust jego nie usłyszałem skargi, narzekania. Pogoda, łagodność usposobienia, prawdziwie chrześcijańska pokora, dobroć serca o wszystkich odcieniach miłości chrześcijańskiej, niezwykła pobożność tak harmonizowały z osobą śp. Brata Alojzego, tak były naturalne, tak wypływały z jego duchowej struktury, że mowy być nie mogło o jakimś sztucznym afiszowaniu tych cnót".
Rzecz zrozumiała, że gdzie tylko się pojawił Brat Alojzy, tam wprowadzał zawsze pogodny nastrój. Dlatego z całym zaufaniem udawali się do niego wszyscy strapieni; tak z nimi szczerze współczuł, tak brał serdecznie te wszystkie ich troski i bóle do serca, tak ich pocieszał obiecując, że będzie się w ich intencjach modlił, iż odchodzili potem od niego dziwnie podniesieni na duchu. Gdy mówił do nich: "Nie trapcie się, to wobec wieczności drobnostka. Pan Bóg to wszystko jeszcze na dobre obróci" — wierzyli jego słowom, tak, jak wierzyli w skuteczność jego modłów. Bo wiedzieli też i to, że gdy ten Brat modlił się, to wkładał wtedy całą duszę i serce w tę rozmowę z Bogiem, to zupełnie zapominał o sobie. Tak żarliwa, szczera i serdeczna była jego modlitwa, jak szczere i serdeczne odnoszenie się do każdego z bliźnich.
Powyższe cechy charakteru Brata Alojzego potwierdzili swoją opinią miejscowi księża.
Jeden z nich napisał o nim te słowa: "Stykając się z wiernymi na terenie parafii Wieliczka zauważyłem, że wierni wyrażali się o Bracie Alojzym z niezwykłą sympatią, witali go u siebie bardzo chętnie, zwłaszcza że był z usposobienia bardzo pogodny, umiał pocieszać i rozweselać".
Inny zaś wyraził się w ten sposób o Bracie Alojzym: "W odnoszeniu się do bliźnich cechowała go nadzwyczajna grzeczność, uniżoność i wesołość, optymizm i pocieszanie wiernych".
"Mnie przede wszystkim — wspominał o nim ks. Stanisław Mizia — uderzył rys jego charakteru, świadczący o dobrej duszy, że o nikim się źle nie wyraził, choćby o najgorszym".
Jeszcze więc jedną zaletę miał Brat Alojzy w odnoszeniu się do ludzi, że nigdy nikogo nie obmawiał, nikogo nie potępiał i nie krytykował. Było to objawem jego wielkiej delikatności i prawdziwie dziecięcej prostoty. Tak jest, prostota cechowała Brata Alojzego, ale bynajmniej nie prostackość. Znał on bowiem do tego stopnia formy grzecznościowe, że umiałby się znaleźć nawet na dworze książęcym. Ale jakkolwiek w czasie kwesty bywał w rozmaitych towarzystwach i w dworach ziemiańskich, to na wszelkie honory i zaszczyty był zupełnie obojętny. Bynajmniej nie wzruszało go, czy jechał zwyczajnym chłopskim wozem, czy w eleganckiej karecie. Zupełnie nie reagował na to, gdy go chwalono, czy gdy go besztano i wyśmiewano. Na wszelkie docinki i złośliwości wobec jego osoby nie okazywał ani cienia oburzenia czy niecierpliwości.
Jego trochę oryginalny sposób wyrażania się był pewnym odbiciem pogody wewnętrznej, dobrotliwości i delikatności w odnoszeniu się do ludzi. W pewnym okresie życia zaczął używać bardzo często wyrazów zdrobniałych. Wymawiał : klasztoreczek, kwesteczka, herbateczka, chlebeczek, pacioreczek, litanijka itp. O ubogich mówił, że to "paneczki", a na kleryków nowicjuszy: "aniołeczki"; stąd i jego zaczęto nazywać nie Brat Alojzy, lecz Brat Alojzeczek, lub po prostu "Alojzeczek", rzadziej "Alojzuńciu".
Poza oczy zaś nazywano go czasem żartobliwie "herbateczka". Gdy go bowiem chciano w świeckich domach czymś poczęstować, zawsze prosił o herbateczkę. Nazywano go też i "meterkiem", a jak do tego doszło, niech nam opowie jeden ze świadków.
"We dworze Chrostowa-Dąbrowica koło Bochni Brat Alojzy był znany od wielu lat i był tam zawsze niecierpliwie oczekiwany. Nazywano go we dworze « meterkiem », a to z tego powodu, że tamtejszy właściciel ziemski, Zdzisław Włodek, przyjmował go bardzo chętnie i zwracał się do niego z zapytaniem: « Czym ci, Alojzuńciu, mogę służyć »? Na to brat Alojzy odpowiadał: «meterek, meterek », co oznaczało, że prosił o metr zboża i w rezultacie zawsze proszony « meterek » otrzymywał".
Czy to spieszczanie wyrazów nie było u Brata Alojzego przejawem jakiegoś zdziecinnienia lub zniewieściałości? Ani jedno, ani drugie. W ustach Alojzeczka te zdrobnienia wyglądały naturalnie i bynajmniej nie śmiesznie. Nikogo to nie raziło i nikt tego nie nazywał dziwactwem, ale raczej dowodem jego pogodnego podchodzenia do życia, albo lepiej — dowodem jego wielkiej pokory. Z tej pokory bowiem wynikała przedziwna serdeczność Alojzego w odniesieniu do wszystkich i wszystkiego, i być może, iż ta serdeczność rodziła u niego owo zdrobnienie wyrazów.
Nasuwa się tu skojarzenie z tymi chwytającymi za serce wyrażeniami u św. Franciszka, jak: siostra śmierć, brat wilk czy pani ubóstwo. A przecież podłożem powstania tych nazwań u św. Biedaczyny, obok pewnego poetyzowania, była też głęboka jego pokora.
Bądź co bądź, te zdrobnienia pozostały w ustach Alojzeczka do śmierci.
I dziś jeszcze, gdy się nadmieni o Słudze Bożym Bracie Alojzym starszym mieszkańcom Wieliczki i okolicy, to w swoich wspomnieniach nie nazywają go inaczej jak "Alojzeczkiem".
Nadszedł okres Adwentu w r. 1938. Brat Alojzy, jak co roku, rozpoczął roznoszenie opłatków wigilijnych po Wieliczce i okolicy.
W każdym domu witali go z serdeczną radością. Od tak dawna go przecież znali. Niektórzy pamiętali go z tych czasów, gdy jeszcze sami byli dziećmi. Teraz włos im już posiwiał, otoczeni byli synami i wnukami, a Alojzeczek, jak przed laty, tak i teraz nic tylko im składał życzenia świąteczne, ale i dzieciom ich dzieci. Brat Alojzy nikogo nie pomijał, dobre słowo miał i dla starszych, i dla dzieci, dla nich także nosił malutkie wiązki opłatków kolorowych. Wszyscy spotykali się z tą samą dobrocią u Alojzeczka, z tym samym życzliwym uśmiechem, z tym samym pogodnym jego wejrzeniem. Choć czoło miał już poorane bruzdami i twarz pomarszczoną, ale oczy — zawsze te same.
Tak się wszyscy przyzwyczaili do widoku Alojzeczka i do tego, że to on właśnie ofiaruje im opłatki razem ze swoim dobrym uśmiechem, że nic wyobrażali sobie, by było inaczej. Choć niektórzy myśleli: kto wie, czy Alojzeczek przyjdzie w tym roku z życzeniami, może wyręczy go któryś z młodszych braciszków, bo zima zaczęła się wcześnie i już w połowie grudnia spadły wielkie śniegi. Kto wie, czy Alojzeczek dobrnie przez zaspy do naszych domów!
A jednak przyszedł.
Serdecznie go witali. Gdy go widziano, jak nieraz przystawał w drodze, jak patrzył spod Lekarki lub Sierczy na rozłożone w dole miasto, myślano sobie, że zmęczył się staruszek i odpoczywa. Ale Brat Alojzy nie tylko odpoczywał, on czuł, że siły jego słabną, że już do tych domów na drugi rok nie przyjdzie. Szepcząc paciorki na koronce, polecał Bogu tych wszystkich, których odwiedzał. Czuł, że to było jego ostatnie spojrzenie i pożegnanie z dobrodziejami klasztoru i z tą okolicą, którą setki razy przemierzył w różnych porach roku.
Przeczuwał, że tegoroczne roznoszenie opłatków było ostatnią jego dalszą wędrówką.
Święta Bożego Narodzenia spędził wszakże pogodnie i radośnie w gronie zakonników. Wesoło wyśpiewywał kolędy, jak w inne lata, i cieszył się, jak zawsze, duchową radością z narodzenia Bożej Dzieciny.
Ale po świętach, gdy się wybierał w swoją zwykłą podróż w góry, rzekł do swego towarzysza kwestarskiego, brata Jacka:
— "Pobędę tam kilka dni, a po powrocie podzielimy się terenem kwesty, bo już jestem stary i dalej nie dam rady".
Niespodziewanie na drugi dzień Brat Alojzy powrócił do klasztoru. Zapytany o przyczynę tak prędkiego powrotu, oznajmił :
— "Będę umierał i chcę umrzeć w klasztorze".
Jakże często modlił się Alojzeczek o tę łaskę, by mógł umrzeć pośród swoich, by go śmierć nie zaskoczyła w drodze, na kweście.
Brat Alojzy wrócił z podróży zziębnięty i chory.
W klasztorze tymczasem zaszedł smutny wypadek: dnia 30 grudnia umarł młody ojciec Anzelm Sobanek. Tak niespodziewana śmierć tego ojca, zaledwie parę miesięcy po święceniach, wstrząsnęła bardzo wszystkimi współbraćmi, a także i Bratem Alojzym, który zawsze brał żywy udział w smutkach i radościach rodziny zakonnej.
Nie mógł już Alojzeczek uczestniczyć w pogrzebie o. Anzelma, który odbył się 2 stycznia w Krakowie, gdyż jeszcze rano tegoż dnia, czując się bardzo słabym, wyszedł przed ukończeniem medytacji z chóru zakonnego, by położyć się do łóżka.
Sprowadzony lekarz, dr Roman Wojtaszek, stwierdził poważne zapalenie płuc, polecił postawić bańki oraz przepisał rozmaite nacierania i lekarstwa.
Ponieważ już w pierwszym dniu choroby Alojzeczka odezwało się silne "granie" w płucach, przeto przełożony polecił bratu Jackowi czuwanie i opiekę nad chorym, a o. Benedykt Kwaśny zaproponował mu spowiedź św. i Wiatyk. Brat Alojzy chętnie zgodził się na spowiedź świętą, ale chciał ją odbyć w następnym dniu, gdyż pragnął jak najlepiej przygotować się do niej i odbyć spowiedź generalną. O. Benedykt wytłumaczył mu jednak, żeby nie czekał ze spowiedzią generalną do następnego dnia, bo stan zdrowia może się wtedy pogorszyć do tego stopnia, że nie będzie mógł już przyjąć świętego Wiatyku. Na taki argument chory wyspowiadał się jeszcze tego samego dnia wieczorem i przyjął św. Wiatyk, chociaż już rano przyjmował Komunię św.
Kiedy zaś brat Jacek wróciwszy z pogrzebu o. Anzelma objął opiekę nad chorym, wtedy Alojzeczek odezwał się do niego.
— W ostatnich dniach mego życia ty będziesz moim przełożonym, a ja twoim podwładnym i kiedy mi rozkażesz wziąć lekarstwo, które i tak już nic nie pomoże, to będę je używał.
Opowiadał brat Jacek, że chory leżał całkiem spokojnie, zdany na Wolę Bożą; udzielał mu różnych nauk, wskazówek i informacji w sprawie kwesty, będąc przekonanym, że już więcej na nią nie pójdzie.
W następnym dniu Brat Alojzy nie mógł już przyjąć Komunii św., ponieważ dokuczały mu wymioty, ale prosił rano brata Jacka, aby on przyjął w jego intencji Komunię św.
Kiedy zaś o. Benedykt zwrócił się do niego:
— Widzi brat, że dobrze się stało, iż już wczoraj zaopatrzyłem brata — wówczas uśmiechnął się i podziękował.
Pokarmów już prawic nie przyjmował, lecz tylko płyny, a otrzymane pożywienie prosił rozdać biednym.
Pomimo gorączki zachowywał zupełną świadomość. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że już rozstaje się z życiem. Ciągle jeszcze rachował się z sumieniem i spowiadał się trzy do czterech razy dziennie.
Ta częsta spowiedź nie wynikała bynajmniej z braku ufności w Miłosierdzie Boże, gdyż Bogu zupełnie zaufał. Powodem tej częstej spowiedzi była głęboka wiara i świadomość, że wkrótce stanie przed Najwyższym Sędzią. Pragnął więc być jak najlepiej przygotowanym i oczyszczonym z ziemskich niedoskonałości. Że tak patrzył na zbliżającą się śmierć i następującą po niej wieczność, może świadczyć jego prośba do opiekującego się nim brata Jacka, by mu podał pasek zakonny do opasania się i koronkę seraficką. Szkaplerz karmelitański miał już na szyi, do ręki zaś wziął krzyż i raz po raz całował. Prosił też brata Jacka o obraz Matki Boskiej, który gorąco ucałowawszy, kazał zawiesić naprzeciw swego łóżka, żeby mógł patrzeć na oblicze Matki Najśw. i mieć ją przy sobie w godzinę śmierci.
W tym dniu odbywało się w klasztorze wielickim posiedzenie Zarządu Prowincji i ojciec prowincjał Anatol Pytlik odwiedził chorego wraz z całym definitorium.
Kiedy ojciec prowincjał zapytał go żartobliwie :
— Dlaczego brat leży, a nie idzie na kwestę? Wstawaj, bracie, posłużysz mi do mszy św., bo nie mam ministranta!
Na to Alojzeczek dźwignął się i bez namysłu rzekł:
— Już idę.
— Nie teraz, nie teraz, ale jak wyzdrowiejesz — uspokoił go prowincjał.
Przez cały czas choroby Alojzeczek zachowywał całkowity spokój; nie narzekał, nie skarżył się, nie okazywał najmniejszego zniecierpliwienia, chociaż męczyły go gorączka, silne poty i utrudniony oddech. Odwiedzających go ojców i braci przepraszał za swe mimowolne przewinienia. Prosił też furmanów, z którymi jeździł po kweście, i przepraszał ich, dziękował im i żegnał się z nimi.
Brat Alojzy miał zupełną świadomość, że już kończy się jego trud, że życie jego liczy się już na godziny, toteż myślami i sercem przenosił się do nieba.
— Opowiadaniem o piękności nieba Brat Alojzy wzruszył mnie do łez — wspominał czuwający przy nim brat Jacek. Mówił przy tym, że gdy wejdzie do nieba, to najpierw odda hołd Matce Najświętszej, która mu przez całe życie tyle łask wyjednała. Na zapytanie, czy nie żal mu umierać, odpowiedział, że nie i dodał, że tam zobaczy się ze św. Patriarchą Franciszkiem, świętymi braćmi Dydakiem, Paschalisem i Salwatorem.
Brat Alojzy miał oczy przeważnie utkwione w jeden punkt. Gdy się go zapytano, czy czegoś nie widzi i czy się czegoś nie boi, odpowiedział :
— Nie, nic nie widzę i niczego się nie boję, bo całą ufność moją złożyłem w Matce Najświętszej, którą przez całe życie ogromnie kochałem.
W ostatnim dniu swego życia, a w trzecim choroby Alojzeczek czuł się już bardzo słabym, tak że brat Jacek, litując się nad nim, rozpłakał się. Zauważył to chory i odezwał się:
— Nie płacz, dzieciusiu, raczej się weselić trzeba. Zaśpiewałbyś jaką pieśń do Matki Bożej.
Wówczas brat Jacek zaśpiewał ulubioną pieśń Alojzeczka: "O, której berła". Chory ucieszył się bardzo i nawet pomagał w śpiewaniu, a na zwróconą mu uwagę, by nie śpiewał, bo się męczy, odpowiedział:
— Przepraszam cię, dzieciusiu, bo miałem cię słuchać, a już zapomniałem o tym.
Przy zupełnym zachowaniu świadomości chory poprosił brata Jacka, by go ubrał na śmierć i przygotował gromnicę i zapałki. Potem wyraził jeszcze swoje ostatnie prośby, mianowicie, by brat Jacek pamiętał o chorym kuchciku Karolu, żeby nie umarł bez spowiedzi świętej, by miał staranie o biednych i nigdy nie odmawiał wsparcia proszącym, by na kweście dawał dobry przykład i jak najwięcej modlił się zwłaszcza za dusze w czyśćcu.
Brat Alojzy w tym swoim dniu ostatnim wiele się modlił sam lub z bratem Jackiem, często powtarzał swoje ulubione westchnienie: "O mój Jezu, miłosierdzia!", często też szeptał:
— Alem się uświęcił w zakonie, jak dziecko, szczęśliwym się czuję jak nigdy.
Do ostatniej więc chwili zachował pogodę ducha i "siostrę śmierć" witał z zupełnym spokojem.
Na pół godziny przed agonią spowiednik jeszcze raz go wyspowiadał, a było to wieczorem, kiedy zakonnicy poszli na kolację, a po niej do kościoła na modlitwy. Skoro tylko ojcowie i bracia, skończywszy adorację Najśw. Sakramentu, przeszli pod ołtarz św. Antoniego, by odśpiewać w intencji chorego: "Si quaeris — Jeśli cudów szukasz", wtedy właśnie zaczęła się ostatnia walka Brata Alojzego ze śmiercią. Czuwający przy nim o. Benedykt udzielił mu absolucji i uderzył w dzwonek klasztorny, na którego głos zeszli się wszyscy zakonnicy przed celę umierającego. Część poklękała przy jego łożu, a część, nie mogąc się dostać do malutkiej celki, klęczała na korytarzu.
Zaczęto odmawiać litanię za konających. Chwile konania były krótkie i spokojne, a umierający podczas nich nie odzyskał już ani na moment przytomności.
Gdy odmawianie litanii dobiegało końca, Brat Alojzy wydał ostatnie westchnienie. Stało się to około godziny 8 wieczorem, dnia 4 stycznia 1939 r.
Sługa Boży Brat Alojzy liczył 84 lata życia, w służbie Bogu w zakonie trwał lat 61, z tego w klasztorze wielickim 60.
Odszedł tam, gdzie się już życia na lata nie liczy.
Jeżeli Alojzeczek miał tak dobre serce dla wszystkich, żyjąc na ziemi, więc ci, którzy go znali, słusznie rozumieli, że to samo serce zachował dla nich w lepszym życiu, skąd mógł im pomóc w niejednym strapieniu. Szczególnie ubodzy z całego miasta, mimo tęgiego mrozu i dróg zawianych śniegiem, choć nędznie odziani i obuci, jednak przyszli, by oddać ostatnią posługę Zmarłemu, by mu także okazać serce, by mu odpłacić sercem za serce.
Pogrzeb Brata Alojzego, który odbył się 7 stycznia, zgromadził ogromne tłumy wiernych. Mszę egzekwialną odprawił ks. prałat Kazimierz Buzała z Niegowici, dziekan niepołomicki, a kazanie wygłosił ks. Jan Tomczykiewicz, proboszcz z Gorzkowa. Wśród modłów i śpiewów żałobnych słychać było zewsząd płacz i szloch odprowadzających ciało Zmarłego na wieczny odpoczynek. Płakali nie tylko biedacy, którymi opiekował się Alojzeczek, ale też i ci, którzy bliżej go znali; płakali także i księża; tak ten Zmarły był przez wszystkich kochany za swą dobroć i pokorę.
Pochowano zmarłego Brata w dębowej trumnie na cmentarzu kościelnym przy klasztorze w Wieliczce. Wierni zaś, znając jego święte życie, modlili się zaraz po jego śmierci nie tylko za niego, nie tylko polecali jego duszę Panu Bogu, ale zaczęli się modlić i do niego, prosząc go o orędownictwo u Pana Jezusa w rozmaitych swoich utrapieniach. Wierzyli bowiem, że Brat Alojzy, jak za życia wypraszał swoimi modlitwami przed Cudownym Ukrzyżowanym w kaplicy liczne łaski, tak i teraz w niebie będzie się wstawiał za nimi.
— Cząstki jego habitu i inne pamiątki rozdzielaliśmy jako relikwie — wspominał Stanisław Kusina, adwokat z Myślenic.
Ponieważ Brat Alojzy był szeroko znany w okolicy i powszechnie lubiany, dlatego zaraz po jego pogrzebie wydrukowano serię żałobnych obrazków, przedstawiających z jednej strony odbitkę fotografii zmarłego, a z drugiej wizerunek Cudownego Pana Jezusa z kaplicy klasztoru wielickiego. Obrazki te, jako wspomnienie po zmarłym, zabierali wierni na pamiątkę.
W roku 1944 prof. Stefan Chmiel namalował piękny portret Alojzeczka, który umieszczono przy furcie klasztornej, gdzie Brat Alojzy najczęściej przebywał z ubogimi, swoimi "paneczkami". W rogu obrazu widnieje napis: "Brat Alojzy Piotr Kosiba, urodził się 29.6.1855 r. w Libuszy, zmarł kochany od wszystkich w Wieliczce 4.1.1939 r.".
Chociaż czasy wojenne i bezpośrednio powojenne nie sprzyjały utrwaleniu pamięci o zmarłym Braciszku, to jednak ludzie chodzili do jego grobu i modlili się za niego i do niego. Niestety, z tych lat burzliwych dochowały się na piśmie tylko dwa dowody łask, uproszonych za wstawiennictwem Brata Alojzego. Mianowicie Maria ze Stronczów Bożyczkowa pisze, że modliła się za przyczyną Brata Alojzego do Boga, przy czym nadmienia o Alojzeczku: "Zawsze uważałam go za człowieka bardzo świątobliwego". Gdy bezpiecznie dojechała do swojej rodziny w Staniątkach, wówczas nadesłała do klasztoru wielickiego podziękowanie Bratu Alojzemu. List jest datowany 12 kwietnia 1940 r.
Drugie podziękowanie z datą: "Czarnochowice 20 marca 1941 r." pochodzi od Rozalii Szewczykowej. Pisze ona, że za wstawiennictwem Brata Alojzego, do którego się modliła i ofiarowała bochenek chleba dla jego ubogich, uprosiła zdrowie dla siebie i swej córki, której groziła operacja i niezdolność do pracy.
Nadto prowincjał, o. Anatol Pytlik, zapisał w prowincjalskiej księdze personalnej pod notatką o śmierci Brata Alojzego, że rodzina Bobrowskich świadczy o doznanych łaskach za przyczyną Alojzeczka. Inne łaski z owych czasów, uproszone za wstawiennictwem Zmarłego, znane są jedynie z opowiadań.
I tak pewna matka — nazwiska jej niestety nie zanotowano — opowiadała o. Wenantemu w 1952 r., że w dniu pogrzebu Brata Alojzego, biegnąc z płaczem do lekarza, gdyż synek jej ciężko zachorował, po drodze modliła się gorąco do Alojzeczka, by swoją przyczyną do Boga wyprosił zdrowie dla chorego. Gdy wróciła z lekarzem, stan zdrowia jej dziecka wyraźnie się polepszył i powoli, przy opiece lekarskiej, nastąpiła całkowita poprawa.
Niewątpliwie więcej łask upraszali sobie wierni od Alojzeczka, ale nie starano się ich zapisać i pamięć o nich zaginęła. Dopiero od 1952 r. zaczęto zbierać podziękowania pisemne, jakie przysyłano od czasu do czasu do wielickiego klasztoru.
Dnia 14 lutego tegoż roku ks. kanonik Jan Jagiełka, proboszcz z Jurkowa koło Dobrej w pow. Limanowa, przysłał list, w którym najpierw daje opinię o świętości Brata Alojzego, a później tak pisze: "W r. 1951 zaszły w mojej parafii cztery wypadki z ciężko chorymi, co do których ludzie stracili wszelką nadzieję ratunku, a Pan Bóg przywrócił życie i zdrowie chorym, gdy sam polecałem ich wstawiennictwu Brata Alojzego i innych do tego zachęcałem. Nie prosiłem o cuda, lecz o nadzwyczajne łaski. Załączam stwierdzenie stanu choroby (status gravissimus) przez dyrektora szpitala dr. Mieczysława Myconia oraz opis przebiegu choroby i leczenia przez jednego z ocalonych".
Pacjentem, który przysłał zeznanie o otrzymanej łasce za przyczyną Brata Alojzego, był Szymon Jania z Jurkowa. Pękł mu wrzód na żołądku i z tego powodu musiał przejść ciężką operację i był już opatrzony Świętymi Sakramentami, a gdy wyzdrowiał, sami lekarze mówili mu: "Człowieku, wyrwałeś się spod łopaty grabarzowi".
— Jestem przekonany — pisze ów Jania — że wstawiennictwu Brata Alojzego do Boga zawdzięczam moje zdrowie i życie.
Dnia 22 maja przysłał ks. Jagiełka następne cztery podziękowania.
Mianowicie Maria Chochoł z Jurkowa dziękuje za wyzdrowienie z powikłanych chorób: serca, wątroby, nerek i skrzepu. Stan jej był tak beznadziejny, że nawet sami lekarze zwątpili o jej życiu; została już zaopatrzona na śmierć Świętymi Sakramentami. Tymczasem ks. Jagiełka modlił się za nią do Brata Alojzego i chora powoli powróciła do zdrowia.
— Za tę łaskę — nadmienia uzdrowiona — składam Bratu Alojzemu serdeczne podziękowania i przyrzekam modlić się całe życie do niego.
Rodzina Jana Zawady z Chyrówek, powiat Limanowa, składa podziękowanie Matce Bożej i Bratu Alojzemu za uzdrowienie chorego, który cierpiał okropnie z powodu ropy tworzącej się pod czaszką, tak że tracił przytomność. Po odbytej operacji kości za uchem chory szczęśliwie wyzdrowiał.
Józef Stokłosa z Jurkowa przechodził ciężką operację, bo miał pęknięcie wrzodu na żołądku i równocześnie zapalenie ślepej kiszki. Dziękując Bratu Alojzemu za szybki powrót do zdrowia, ów Stokłosa zaznacza: "Znałem go, jak chodził koło nas. Był bardzo życzliwy, miłosierny, każdego polecał Matce Boskiej Niepokalanie Poczętej".
Józef Krawczyk ze wsi Półrzeczki koło Jurkowa ze swą żoną Marią dziękuje Bratu Alojzemu za szczęśliwe wyleczenie się po ciężkiej operacji na żołądek. W niespełna trzy tygodnie po operacji był już w domu, a w dwa miesiące potem poszedł do pracy do kopalni.
Prawdziwość wszystkich danych z tych pięciu podziękowań potwierdził ks. Jan Jagiełka, proboszcz parafii Jurków.
Z czasem przysyłano z różnych stron Polski inne podziękowania, na przykład: za uleczenie z choroby serca, za szczęśliwie zdaną maturę, za uratowanie od zaczadzenia, za ocalenie od śmiertelnego wypadku w kopalni soli, za odzyskanie mowy po ciężkim połowicznym paraliżu, za pomoc w powstaniu z nałogu pijaństwa itd. Ogółem dotychczas archiwum Wicepostulatora posiada kilkaset takich podziękowań za łaski, uproszone za wstawiennictwem Sługi Bożego Brata Alojzego.
Równocześnie z podziękowaniami nadsyłano piśmienne opinie o Alojzeczku, częściej jeszcze dawano świadectwa jego świętości ustnie. Przytaczamy z nich kilka dla przykładu.
Proboszcz z Niepołomic, ks. Stanisław Mizia, pisał o nim: "Ja osobiście włączam go do swoich orędowników u Boga. Przypominam sobie, jak on moje ręce całował; tak ja dzisiaj całuję jego ręce na obrazku. Oby Bóg dał, abyśmy wyrokiem Kościoła mieli w nim orędownika w niebie".
Julia Wójcik, rodem z Zabierzowa, przebywająca w Anglii, nadesłała następującą opinię o Alojzeczku:
"Pamiętam Brata Alojzego od lat dziecięcych. Był to braciszek bardzo świątobliwy i pobożny, który prócz zajęć, jakie spełniał dla klasztoru, w wolnych chwilach stale był przejęty gorącą modlitwą i w każdym dniu, kiedy był u nas, to mszy św. nigdy nie opuścił. Zeznaję to i potwierdzam moim sumieniem jego pobożność, za którą niech mu Pan Bóg da koronę chwały w niebie".
Słowa te potwierdził tamtejszy polski duszpasterz:
"Niniejszym stwierdzam, że brat ten jest rzeczywiście poważany przez Julię Wójcik, dobrze mi znaną i przebywającą w tutejszym obozie. Ks. Kajetan Supranowicz, Hostel + Mepal. Anglia. 26 - I - r. 1953".
O. Stanisław Stoch, współbrat zakonny Sługi Bożego, długoletni przełożony klasztorów i misjonarz ludowy, przesłał takie zdania o tym braciszku:
"Kto znał Brata Alojzego, to go cenił i szanował jako świątobliwego męża Bożego. Wszyscy się polecali jego modlitwom i wiele łask u Boga doznawali przez jego gorące modły. Mam moralne przekonanie, że to dusza była seraficka i Boża".
Stanisław Kusina, adwokat z Myślenic, którego opinię o Alojzeczku poznaliśmy już w poprzednich rozdziałach, wyraził się o nim w ten sposób:
"Już za życia posiadał Brat Alojzy wszystkie właściwości świętego. Nieraz nasuwała mi się myśl, że musi zostać świętym i tą myślą dzieliłem się z moimi bliskimi. Po śmierci śp. Brata Alojzego tak ja, jak i moja rodzina, zwracaliśmy się z modłami do zmarłego, jak do świętego. Za pośrednictwem modłów do śp. Brata Alojzego członkowie mojej rodziny i znajomi doznawali łask i pomocy w trudnych chwilach życiowych".
Przez swoje ujmujące cnoty zasłużył sobie Alojzeczek zupełnie słusznie na wdzięczną i długotrwałą pamięć u duchowieństwa i u szerokich mas ludu wiernego.
Z całą pewnością wszyscy znający Brata Alojzego powiedzieliby to samo, co śp. ks. Zygmunt Grodnicki do autora niniejszego życiorysu:
"Gdyby były starania o wszczęcie procesu do jego beatyfikacji, to bym pierwszy podniósł palce za tą sprawą, bo Alojzeczek godny jest tego".
Czas ten nadszedł w kilkanaście lat później. Proces beatyfikacyjny, najpierw informacyjny o życiu, sławie świętości i łaskach otrzymanych za wstawiennictwem Brata Alojzego Kosiby, rozpoczął się dnia 13 maja 1963 r. w siedzibie Metropolitów Krakowskich w Krakowie. Pierwszemu posiedzeniu Trybunału przewodniczył Ks. Bp Karol Wojtyła, wówczas Wikariusz Kapitulny Archidiecezji Krakowskiej. Przed Trybunałem tym stanęło i złożyło wyczerpujące zeznania pięćdziesięciu naocznych świadków życia Brata Alojzego. W trzy lata później, dnia 10 maja 1966 r., Ks. Arcybiskup Karol Wojtyła, już jako Metropolita Krakowski, przewodniczył ostatniemu posiedzeniu Trybunału i położył swoje podpisy i pieczęcie pod wszystkimi aktami, polecając je przedłożyć do ostatecznego osądu Stolicy Apostolskiej.
Od tego pamiętnego dnia, 13 maja 1963 r., pokornemu Bratu Alojzemu Kosibie przysługuje zaszczytny tytuł Sługi Bożego.