Przewielebny Ojcze Gwardianie!
Przed kilkunastu laty zmarł u Was w Wieliczce wielce zasłużony dla Waszego klasztoru, pobożny Brat Zakonny, jubilat, Alojzy Kosiba. Znałem go jako kwestarza od roku 1917, a przez parę ostatnich lat jego życia spowiadałem go, gdy kwestował w tych stronach. Widziałem jego wysokie wyrobienie duchowe, które przelewał na wszystkich, co się z nim stykali. Cieszył się ogólną sympatią, a nie spotkałem takiego, który by był wrogo usposobiony do niego.
Słyszałem też o świątobliwej jego śmierci, pełnej dziecięcej wiary i miłości ku Bogu i Matce Najśw. i nie wątpię, że jest w chwale Bożej. Toteż przez pamięć na naszą przyjaźń polecam jego orędownictwu różne ciężkie sprawy i doznaję pomocy. W 1951 r. zaszły w mojej parafii cztery takie wypadki z ciężko chorymi, co do których ludzie stracili wszelką nadzieję ratunku, a Pan Bóg zachował życie chorym i przywrócił zdrowie, gdy sam polecałem ich wstawiennictwu Brata Alojzego i innych do tego zachęcałem. Nie prosiłem o cuda, lecz o nadzwyczajne łaski. Załączam na razie stwierdzenie stanu choroby przez dyrektora szpitala (...) w trzech tych wypadkach
oraz opis przebiegu choroby i leczenia przez jednego z ocalonych.
Gdy Przełożeni i Władze kościelne uznają to za stosowne i potrzebne dla dalszej akcji do wyniesienia Brata Alojzego na ołtarze, to gotów jestem służyć dalszymi podobnymi podziękowaniami. Sługa w Chrystusie
Ks. Jan Jagielka
Jurków, 12 II 1952 r.
1. Wspomnienia br. Florentego Mazurkiewicza
Sługę Bożego Alojzego Kosibę poznałem w lipcu 1925 r., gdy przyszedłem do Wieliczki do nowicjatu. Po odbyciu nowicjatu przeniesiono mnie na rok do Krakowa i dopiero w 1928 r. przybyłem z powrotem do Wieliczki i przebywałem tu 8 lat, to jest do 1936 r.
Pierwsze moje wrażenie ze spotkania z Bratem Alojzym było bardzo budujące. Ujął mnie swoją uprzejmością i dobrocią: mówił do mnie „dzieciusiu" i był zawsze pogodny wesoły, uśmiechnięty. Parę razy jako nowicjusz chodziłem z nim po kweście. Zaraz za bramą nakładał na głowę kaptur i zaczynał odmawiać „pacioreczki". Odmawialiśmy je na przemian. Potem modliliśmy się w rozmaitych intencjach. Gdy go spotkała jakaś przykrość, nigdy się nie skarżył.
Po powrocie z kwesty, gdy się dowiedział o jakich chorych, to zaraz mówił „litanijki" przed Cudownym Panem Jezusem w intencji potrzebującego i prosił do tej modlitwy któregoś z braci, kiedy zaś bracia byli zajęci, to prosił nawet kościelną. Kiedy ktoś chorował w klasztorze, chętnie go odwiedzał; z uśmiechem pytał, czy czego nie potrzebuje, czy ma ciepło
itp. Na mieście także odwiedzał chorych z biednych rodzin; prosił wtedy ojca gwardiana Walentego o błogosławieństwo. Starał się sprowadzić do chorego księdza, czy to z parafii, czy też od nas.
Zawsze, gdy był w klasztorze, uczestniczył we wspólnych ćwiczeniach. Choć nieraz był zakatarzony, pierwszy biegł do chóru (...). Rozmyślania odprawiał skrupulatnie. Nieraz zakrywał się płaszczem zakonnym i płakał, dlatego nazywano go „szlochnicą". Nigdy nie chodził w obuwiu do spowiedzi. Zimą szedł w skarpetach, a latem boso (Sł. Boży praktykował stary zwyczaj zakonników reformackich - przyp. B.B.). Po przyjęciu Komunii św. często przykrywał się peleryną zakonną i potem widziano go zapłakanym. Codziennie odmawiał litanię do Imienia Jezus i to z pamięci, a w piątek litanię do Serca Pana Jezusa. W czasie mszy św. konwenckiej odmawiał z nowicjuszami koronkę seraficką.
W każdą niedzielę już od godz. 14 odmawiał z ludźmi różaniec i śpiewał z nimi pobożne pieśni aż do nieszporów, które odprawiały się o godz. 16. Po zakończeniu modlitw odwracał się do ludzi i dziękował im. W każdą środę modlił się o opiekę do św. Józefa, jako patrona dobrej śmierci. Szczególniej zaś modlił się do św. Franciszka i do św. Antoniego. Przez całą noc z dnia l na 2 sierpnia, w czasie odpustu Porcjunkuli, zyskiwał razem z ludźmi odpusty. Także pilnował modlitw za zmarłych w Dzień Zaduszny.
Kiedy przebywał w klasztorze, robił paski do alb do kościołów parafialnych. Sporządzał je na specjalnych klockach i to bardzo wprawnie. Chętnie pomagał w gospodarstwie, na przykład grabił siano w „ogrodzie" i w Bogucicach, zajmował się pszczelarstwem, a dawniej, gdy był młodszy, robił buty i "san-dałeczki".
Kiedy ojciec przełożony posłał go w jakimś interesie do miasta, to krótko załatwiał interes i wracał do domu, najwyżej napił się „herbateczki". Każdą wolną chwilę wykorzystywał na modlitwę; lubił się szczególnie modlić u Pana Jezusa w kaplicy.
Sługa Boży Alojzy nie przywiązywał się do żadnych rzeczy. Nieraz przełożony powiadał w żartach: „Bracie Alojzy, oddaj to, coś przyniósł z kwesty". Brat ten zaraz biegł i chciał wszystko przełożonemu przynieść, nawet najdrobniejsze rzeczy. Wówczas przełożony powiadał, że to tylko żartem powiedział.
Kiedy usuwano jakiegoś kandydata z zakonu, wtedy płakał i modlił się i dawał występującemu nauki moralne na przyszłe życie. Jego westchnienie „O, mój Jezu, miłosierdzia!" było słychać wszędzie, w chórze, w celi, na korytarzu czy podwórzu. Wypowiadał to westchnienie z wielkim szacunkiem. W czasie rekolekcji zakonnych tak ściśle przestrzegał milczenia i tak był skupiony, że zawsze chodził z kapturem na głowie i nic do nikogo nie mówił.
Bardzo chętnie usługiwał ubogim, zachęcał ich do modlitwy przed jedzeniem, razem klękał z nimi i modlił się. Raz zdarzyło się, że pewien włóczęga nie chciał się modlić i bił Brata po plecach, krzycząc: „ja ci się tu pomodlę". (...)
Nigdy nikogo nie potępiał; nawet gdy widział jakieś wady, to i wtedy starał się stawać w jego obronie. Nie pamiętam, aby kogoś obmawiał. Względem ubogich był roztropny i miłosierny: wypytywał się, skąd jest, czy ma daleką drogę, a gdy ubogi prosił o pieniądze na podróż, to pytał zaraz, czy wódeczki nie pije, czy nie obróci tych groszy na wódeczkę. Kiedy wybadał, że
ubogi jest rzeczywiście potrzebującym, szedł wtedy do przełożonego prosić o pieniężną jałmużnę dla niego.
Nigdy nie słyszałem złego zdania o Bracie Alojzym; chwalili go szczególnie księża proboszczowie. Kiedy bywali w klasztorze, pytali się o Brata Alojzego — „Gdzie jest nasza pociecha?" — i stwierdzali: „Alojzy zawsze za nas się modli".
Na kweście otrzymywał czasem osobne dary na klasztor i osobne dla ubogich.
Nawet gdy po dłuższym pobycie na kweście wracał do domu, nigdy nie był rozproszony; zawsze pierwsze kroki kierował do kaplicy na modlitwę i potem wzorowo zachowywał porządek w klasztorze.
Brat Alojzy często w czasie obiadu umartwiał się; nie dojadał swoich porcji, ale je wynosił do furty ubogim. Raz w drodze do ubogich spotkał go o. Kamil i szorstko spytał: „Co tam wynosisz, bracie?" Alojzy wtedy klęknął na środku podwórza i pokazał dwa pączki, jeden od siebie, a drugi od aniołeczka nowicjusza. Niósł je ubogim.
Nigdy nie słyszałem, aby kiedykolwiek mówił podniesionym głosem, w gniewie czy złości. Nawet gdy kogoś upominał, czynił to zawsze łagodnie, a za jakieś pół godziny przepraszał, że mu może jakąś przykrość zrobił.
Z klasztoru nigdy nie wychodził bez wiedzy przełożonego, a kiedy go nie znajdował, szukał cierpliwie zastępcy, a co przełożony polecił, to skwapliwie wykonywał.
Jeżeli chodzi o ubóstwo, to dla siebie nie miał na własność najmniejszej rzeczy. W celi miał bardzo ubogo; czasem nie miał nawet krzesła. (...)
Kiedy zachodziła konieczność rozmowy z niewiastami, to patrzył w inną stronę i rozmowę skracał. Żartów nieprzystojnych nie uznawał. Czasem inni bracia zakonni naciągali go dla żartów, wtedy mówił: „Bracie, bo Pan Jezus patrzy na ciebie", nakładał kaptur na głowę i odchodził, nie zagniewany, ale spokojny. Zachęcił wiele młodzieży do wstąpienia do seminarium i do naszego kolegium serafickiego ; niektórzy z nich zostali kapłanami (...).
Br. Florenty Mazurkiewicz O.F.M.
2. Brat Alojzy w mojej pamięci
Brata Alojzego pierwszy raz zobaczyłem w 1928 r., gdy przyjechał do Krakowa. Drugi raz spotkałem się z nim w lutym 1931 r., kiedy z powodu przeniesienia nowicjatu braci przybyłem jako nowicjusz z Kęt do Wieliczki. Do Wieliczki zostałem przeniesiony z Krakowa 6 czerwca 1936 roku i odtąd cały czas byłem z Bratem Alojzym, aż do jego śmierci 4 stycznia 1939 r. Przez cały ten czas byłem kucharzem.
Personel pomocniczy w kuchni w tym czasie był bardzo zmienny. Kiedy przybyłem do Wieliczki, kuchtą był służący Józef Pacek z Gdowa. Był też aspirant (nazwiska nie pamiętam), którego przenieśli do Krakowa. Po nim przyszedł aspirant, który przy obłóczynach otrzymał imię Apolinary (obecny Br. Tadeusz Marszałek), którego przenieśli do Kazimierza. Po nim przyszedł nowy aspirant od Myślenic, który był przez trzy miesiące i odszedł, stwierdzając, że mu się nie podoba. Po nim przyszedł znów nowy, już po obłóczynach, imieniem Alfred, którego także przenieśli do Kazimierza, a który także stamtąd odszedł. Po nim był ekskarmelita; ten już był do śmierci Brata Alojzego.
Postać Brata Alojzego
Br. Alojzy Kosiba był wzrostu średniego; na pewno nie przekraczał l m 60 cm wysokości. Był to mężczyzna o wyglądzie przyjemnym i dość przystojnym. Nie był zbyt szczypły, ale też nie był otyły. Mógł ważyć od 65 do 60 kg. Przy tym był bardzo ruchliwy. Twarz miał rumianą, ale nie za bardzo, oczy ciemne - piwne, a włosy ciemne, mocno przebijające siwizną. Kiedy go poznałem pierwszy raz w 1928 r., wtedy włosów siwych prawie nie miał. Odkąd go znałem, nigdy nie chorował. Takim Brat Alojzy był do śmierci, tylko pod koniec życia było już znać na nim nieco starość, ale pozostał zawsze żywy, wesoły i zadowolony; nigdy nie był przygnębiony.
Kwestarz
Brat Alojzy przed pójściem na kwestę starał się zawsze wysłuchać mszy św. i dopiero po przyjęciu Komunii św. i dziękczynieniu udawał się w podróż. Aby nikomu nie sprawiać kłopotu swoim wczesnym wyjazdem, sam nieraz przygotowywał dla siebie i furmana śniadanie. W tym wypadku był bardzo delikatny, tak, że nieraz był gotów bez posiłku wybrać się w drogę, aniżeli narazić personel kuchenny na jakieś ewentualne niezadowolenie. To samo było, gdy Brat Alojzy wracał z kwesty. Gdy przeczuwał jakieś trudności, wolał zrezygnować z posiłku, co się też nieraz trafiało. Zawsze uśmiechnięty, z modlitwą na ustach udawał się na wędrówkę kwestarską, nie zważając wcale na warunki atmosferyczne.
Często mawiał do mnie: „Jakże wy jesteście szczęśliwi, że możecie w klasztorze wypełniać swe obowiązki, tak blisko Pana Jezusa; nie jesteście narażeni na tyle trudności duchowych i niebezpieczeństw. O! Gdybyście tylko to umieli ocenić, gorąco byście Panu Bogu dziękowali".
Na kwestę Brat Alojzy najczęściej chodził do Kasiny Wielkiej, Raby Wyżnę, Rabki, Dobczyc, w okolice Gdowa, Niegowici, Mszany Dolnej, Rajbrotu, w okolice Myślenic, Pcimia, Podłęża, Staniątek, Brzeska i w okolice Bochni. Podciągał aż po Nowy Targ i Tarnów. Kwestował w Trzemiesznie, Gołkowicach, Trąbkach, Koźmicach, Bugaju, Bieżanowie, Czarnochowicach, Podstolicach, nie licząc już pobliskich miejscowości koło Wieliczki.
Mąż żywej wiary i modlitwy
Brat Alojzy to mąż żywej wiary i modlitwy. Widywałem go często przystępującego do spowiedzi św. rano w chórze zakonnym po przeczytaniu punktów do rozmyślania. Czasem zdejmował obuwie i boso przystępował do spowiedzi. Po spowiedzi widywałem go nieraz w głębokim skupieniu i zalanego łzami. A też nie z mniejszym uszanowaniem Brat Alojzy przystępował do Komunii św., robiąc długie dziękczynienie; często całował posadzkę.
Nigdy nie widziałem Brata Alojzego zniechęconego lub poddanego jakimś rozgoryczeniom. W kłopotach i trudnościach wewnętrznych uciekał się do modlitwy, na której spędzał nieraz długie chwile. Lubił często wymawiać różne akty strzeliste: „O mój Jezu, miłosierdzia!", a do Matki Bożej: „Przez Twe święte i niepokalane Poczęcie, Najświętsza Panno, oczyść ciało i duszę moją" i tym podobne. Widziałem niekiedy Brata Alojzego leżącego krzyżem przed Panem Jezusem w kaplicy i w kościele przed ołtarzem św. Franciszka i Matki Boskiej. Nieraz widziałem późno wracającego niepostrzeżenie z kościoła, zalanego łzami, rzewnie wzdychającego. W piątki i w okresie Wielkiego Postu Brat Alojzy ćwiczył się dyscypliną.
Często lubił nazywać ciało swoje osłem; mawiał do mnie, gdy przyszedł na posiłek, że czyni to, aby tylko tego „brata osła" posilić, żeby nie narzekał. Ja jako kucharz dawałem mu nieraz różne przysmaki, a on chętnie je przyjmował, ale prawie nigdy nie używał dla siebie, tylko dla swoich panów, to jest dla biednych, bo biednych nazywał swoimi panami. Sam jadał bardzo skromnie.
Nieraz mawiał do mnie: „Mój bracie, żebyś wiedział, jak jestem wdzięczny Panu Bogu, że mnie powołał do Zakonu św. Franciszka!". Często zapraszał mnie na taką modlitwę dziękczynną ze sobą, z czego bardzo chętnie korzystałem. Nieraz w poufnych rozmowach ze mną najchętniej Brat Alojzy lubiał mówić o życiu Matki Bożej, o tajemnicach różańcowych, o męce Pana Jezusa, o karach czyśćcowych, o karach piekielnych, o sądzie Bożym, o śmierci. Miał bardzo dużo interesujących przykładów, opartych na wiarygodnych dowodach.
Wzorowy franciszkanin
Brat Alojzy był wzorem ubóstwa ewangelicznego, gdyż posiadał tylko te rzeczy, które są najbardziej potrzebne do życia, bez czego człowiek obejść się nie może. Gdy umierał, to właściwie nic nie miał, oprócz habitu i płaszcza zakonnego, i to bardzo lichego, butów i sandałów, i małej ilości bielizny, kilku chusteczek i drobiazgów o małym znaczeniu.
Brat Alojzy zachowywał posłuszeństwo. Gdy mu przełożony zakazał niekiedy dawać biednym zapomogi, ze spokojem poddał się temu rozporządzeniu; pierwej nie udzielał biednym jałmużny, dopóki nie uzyskał wyraźnego pozwolenia. Tak samo było, gdy mu zakazano czasem iść na kwestę albo z nowicjuszami odmawiać pewne modlitwy, albo przyjmować podróżnych na noc i tym podobne rzeczy. Spokojnie się do tego zastosowywał. Rozporządzenia przełożonych, chociaż nieraz wydawały mu się niesłuszne, wypełniał. Wolę przełożonych respektował, czy zakaz był przyjemny, czy przykry; w tym celu przy modlitwach wspólnych modlił się za przełożonych.
Brat Alojzy to człowiek o rzadkiej cnocie czystości anielskiej. W tej delikatnej cnocie był bardzo wyrobiony. Przez cały czas pobytu z nim nie zauważyłem żadnego odruchu, który by tę delikatną cnotę mógł na szwank narazić, przyćmić, — już nie mówiąc obrazić. To było jego siłą i sprężystością. Pielęgnował tę cnotę, ale też dużo się modlił, przede wszystkim do Matki Bożej. Jak zauważyłem, unikał wszelkich z tym związanych okazji i miał widocznie w pamięci słowa Pisma św.: „Kto miłuje niebezpieczeństwo, zginie". Bo jak go obserwowałem, unikał starannie okazji niebezpiecznych dla tejże cnoty i tego stykania się niepotrzebnego z ludźmi zbyt wolnych obyczajów. Nigdy nie widziałem go niepotrzebnie przeglądającego lekturę. A z niewiastami był bardzo ostrożny i delikatny i umiał w każdej okoliczności zachować ostrożny umiar, choć jako kwestarz musiał się z nimi stykać.
Brat Alojzy każdego szanował i siebie też umiał szanować. Upokorzenia cierpliwie znosił, ale zawsze umiał bronić swego dobrego imienia.
Przyjaciel wszystkich
Brat Alojzy był dla wszystkich dobry, pełen pogody ducha, miły w obejściu, a dla siebie był surowy; o nikim źle nie mówił, ale siebie często obwiniał ze swych ułomności.
Ćwiczył się w pokorze i to zawsze. Każdego dnia, według swego zwyczaju, przy spotkaniu z zakonnikami czy świeckimi pozdrawiał wszystkich: „Pokój ci". Nieraz w odpowiedzi spotkał się ze szyderstwem i śmiechem; mówili mu, że tu jest kuchnia, a nie żaden pokój i tym podobne urągowiska. Brat Alojzy znosił to zawsze z równowagą i dziwną wesołością; do nikogo nie czuł żadnej urazy, choć go nieraz dobrze wyśmiano, pokrzyczano, a nawet znieważono grubiańskimi słowami. Rozmawiał z taką osobą, jakby nigdy nic nie zaszło, przemawiając pochlebnymi słowy. W takich wypadkach i innych trudniejszych sytuacjach uciekał się zawsze do modlitwy i innych pociągał do wspólnej modlitwy ze sobą.
Brat Alojzy lubił się modlić za chorych i konających oraz za dusze w czyśćcu cierpiące. Codziennie po „Litanii do Imienia Jezus" modlił się za chorych i konających, no i za dusze w czyśćcu cierpiące. Szczególnie, gdy dowiedział się, że ktoś choruje, to często polecał tę osobę Panu Jezusowi i Matce Najświętszej. Brat Alojzy lubił modlić się w chórze, tj. w kaplicy zakonnej, w czasie Mszy św. i po Komunii św. Robiąc wspólne dziękczynienie, ze szczególną gorliwością polecał Panu Jezusowi Ojca Świętego, dla którego był zawsze pełen szacunku, za Biskupa miejscowego, za Ojca Prowincjała i za klasztor wielicki i domowników. Lubił się modlić, czasem kilka razy dziennie, jeżeli przewidywał potrzebę, za Ojca Gwardiana i Współbraci zakonnych, chociaż czasami trafiało się, że niektórzy spośród młodych zakonników nie byli dla niego życzliwi. Brat Alojzy ich nie unikał, łaskawie do nich przemawiał, chociaż nieraz spotykał się z przykrą odprawą. Często na modlitwach wspólnych polecał właśnie te osoby Panu Jezusowi i Matce Bożej. Był wzorem miłości względem nieprzyjaciół. Był zawsze do nich tak usposobiony, jak do największych przyjaciół.
Brat Alojzy nie sądził nikogo, o wszystkich starał się dobrze mówić; tak się też zachowywał w stosunku do swych wielkich przeciwników. Był też pierwszy, gdy zaszła jaka potrzeba moralna skarcić kogoś, jeśli zasługiwał, za jakie nadużycie lub zgorszenie, ale nigdy nie występował poza ramy miłości bliźniego. Zawsze starał się zaraz z dobrym słowem do niego podejść. Często byłem świadkiem, jak Brat Alojzy widząc innych, prowadzących rozmowy próżne i płoche, starał się ich odwieść od tych rozmów żartobliwymi słowami, a gdy mu się to nie udawało, odchodził spokojnie.
Brat Alojzy lubił usługiwać biednym i podróżnym przy furcie, a korzystając z tej okazji uczył ich zasad wiary świętej, odmawiał z nimi pacierz, chociaż nie zawsze spotykał się z dobrą wolą ze strony ubogich i od niejednego usłyszał przykre słowo, a raz nawet został oblany gorącą zupą. Wymawiali mu wtedy, że oni nie przyszli tu na naukę religii, tylko po wsparcie. Trafiło się też parę razy, że niektórzy swawolni podróżni chcieli go pobić.
Brat Alojzy mawiał nieraz: pamiętaj, bracie, żebyś nigdy nie gardził tymi najbiedniejszymi ludźmi, którzy są wzgardzeni i znieważeni, a nawet wyśmiewani, bo ja niejednemu z nich zazdroszczę tej łaski Bożej, której jako zakonnik nie mam w tym stopniu, co oni posiadają. Tak to Brat Alojzy bardzo licho siebie oceniał, a bliźnich, biednych czy bogatych, bardzo wysoko cenił.
Ostatnie chwile
Brat Alojzy do końca życia chodził po kweście. Na kweście też przeziębił się i dostał zapalenia oskrzeli. Miał wysoką temperaturę. Prosił mnie, abym mu się postarał o kapsułki rycynowe. I postarałem się o nie w aptece. Przełożony polecił wezwać lekarza. Lekarz przyszedł i stwierdził silne zapalenie oskrzeli. W sekrecie powiedział mi, że on nie będzie długo żył, dwa do trzech dni — i tak istotnie było. Ale powiedział też, że będzie robił, co jest w jego mocy, ale nadziei konkretnej nie ma bardzo, lata swoje robią.
Brat Alojzy w chorobie cały czas zachował pogodę ducha. Pomimo silnej gorączki zachował przytomność umysłu. Z polecenia lekarza stawiałem mu przez dwa razy bańki, robiłem kilka razy nacierania. Brat Alojzy, widząc, że choroba nie ustępuje, prosił o spowiedź. Gdy przyszedł spowiednik, Ojciec zakonny, wyspowiadał się z całego życia. Później jeszcze miał
pewne wątpliwości i prosił jeszcze przez dwa razy spowiednika.
Kiedy Brat Alojzy zdał sobie sprawę, że godziny jego są policzone tu na ziemi, bardzo czule przepraszał za możliwe jakieś przykrości mnie i innych Braci, no i Przew. Ojców, i furmana, z którym ostatni raz był w drodze, a miał pewne wątpliwości, czy mu nie wyrządził przykrości. Dopiero po załatwieniu ze wspomnianym furmanem pojednania Brat Alojzy się uspokoił; wszystkich prosił tylko o modlitwę.
Brat Alojzy skonanie miał dość trudne. Razem wspólnie odmawialiśmy „Ojcze nasz", a gdy stracił już mowę, odmawialiśmy „Litanię do Wszystkich Świętych za konających". Udzielono mu Komunii św., ostatniego namaszczenia, absolucji generalnej. Wnet potem wśród modlitw zakonników oddał Bogu ducha.
Br. Placyd Czernek O.F.M.
3. Wspomnienia o Słudze Bożym
W sobotni dzień lutowy (17 II 1934), w samo południe, kiedy dzwon klasztorny dzwonił na „Anioł Pański", przybyłem do klasztoru OO. Reformatów w Wieliczce. Furtę otworzył mi br. Manswet. Przy furcie spotkałem sporą liczbę ubogich, czekających na pożywienie, które Ojcowie codziennie rozdawali. Przełożony klasztoru, Przew. Ojciec Gwardian Walenty Starmach, przyjął mnie prawdziwie po ojcowsku i wyznaczył mi celkę na mieszkanie, której okno wychodziło na kościół.
Pod wieczór odwiedził mnie w celi Brat Alojzy. Wszedł uśmiechnięty, pochwalił Pana Boga, mówiąc: „Pokój ci, najmilszy bracie", i serdecznie uściskał jakby swego rodzonego brata. Przyniósł mi obrazek Matki Bożej, który całując oddał mi z wielką miłością i szacunkiem. Następnie zapytał, skąd jestem, i niebawem pełen uśmiechu i dobroci pożegnał mnie i odszedł.
Wielkie wrażenie zrobiło na mnie to pierwsze spotkanie z Bratem Alojzym. (...) Toteż chętnie czekałem na każde ponowne spotkanie z Nim. (...)
Codziennie wieczorem, kiedy był w klasztorze, a nie na kweście, po kolacji, wspólnej adoracji Najśw. Sakramentu i po odmówieniu „Sex Pater noster" - 6 „Ojcze nasz..." zapraszał mnie i innych na prywatne modlitwy w kaplicy Pana Jezusa Cudownego w krużgankach klasztoru. A modlitwy te były nieraz długie i rzewne: najpierw litania do Imienia Jezus, następnie podziękowania i przeróżne prośby do Pana Jezusa. Modlitwy te pociągały mnie, gdyż zawsze się pomodlił także o zdrowie i długie życie dla moich Rodziców. (...)
Wieczorem po modlitwach zapraszał mnie również — zapewne z polecenia przełożonych — na tak zwane pobożne czytanie książek religijnych, jak na przykład Reguły zakonnej, „Żywotu św. Franciszka", „O naśladowaniu Chrystusa", „Żywotów św. Pańskich", „Uwielbienia Maryi". Czytanie takie trwało ponad pół godziny, a czasami nawet do godziny. Żegnał mnie z szacunkiem ; zawsze też prosił, abym przeżegnał się święconą wodą, którą miał w celi przy drzwiach w małej kropielnicy. (...)
Nauczył mnie robienia pasków, tzw. cynguli, których kapłan używa do mszy św. Paski te robiliśmy z lnianej przędzy, przywiezionej z kwesty. (...)
Cela Brata Alojzego była najmniejszą w klasztorze. Znajdowało się w niej łóżko drewniane z siennikiem, poduszką i przykryciem, tzw. baranicą, małe biurko w rogu (rodzaj trójkątnej szafki), szafka w ścianie, a stołem był drewniany parapet okienny z szufladą; był też taboret i jedno krzesło. Stał tam piec z kamienia, w którym trzeba było palić drewnem. Na ścianie był zawieszony nieduży obraz Pana Jezusa Ukrzyżowanego z Kobylanki, piękny obraz św. Franciszka z Asyżu, przy którym wisiała gromnica przywieziona z Rzymu, mały obrazek św. Alojzego i drewniany krzyż jubileuszowy. Przy szafce w rogu wisiała dyscyplina rzemienna, ale była schowana, aby była niewidoczna dla obcego oka. (...)
Brat Alojzy wstawał bardzo wcześnie i zawsze był pierwszy w chórze zakonnym. Po drodze, idąc do chóru, całował obraz Matki Bożej. W chórze modlił się gorliwie, nie zwracając uwagi na nikogo. Po modlitwach, medytacji, mszy św. i Komunii modlił się jeszcze dość długo i ostatni przychodził na śniadanie, które spożywał w milczeniu. (...)
Brat Alojzy był pełen dobroci, to znaczy nigdy Go nie widziałem ponurego, gniewnego, ale zawsze uśmiechniętego, gotowego pomóc i pocieszyć. Jego dobroć można by powiedzieć przelewała się na wszystkich. Dla ubogich dobroć miał na dłoni. (...)
Kiedy razu pewnego my aspiranci zamiataliśmy korytarze klasztorne, a w jednej z cel mieszkał stary sługa klasztorny, który już nie mógł pracować, pukaliśmy do jego drzwi, chcąc go widzieć, bo zawsze się zamykał. Nagle wyszedł z jego celi Brat Alojzy i powiedział do nas dobrotliwie: „Ładne kwiatki św. Ojca Franciszka". To nam wystarczyło i już nigdy nie pukaliśmy do cełi służącego.
Kiedy znowu pewnego razu zachorowałem na grypę, Brat Alojzy spieszył mi z pomocą, przynosił jedzenie i leki l pocieszał swoim dobrotliwym słowem. Każdemu chciał pomóc, każdego pocieszał i za każdego się modlił. Wiele razy byłem świadkiem Jego dobroci, naprawdę franciszkańskiej. (...)
Opowiadała mi pewna starsza gosposia z Niepołomic następujący wypadek. „Kiedy pewnego razu Brat Alojzy chodził po kweście, chorował mi bardzo ciężko czteroletni synek. Martwiłam się bardzo, czuwając przy chorym synku; zalana łzami prosiłam Boga o zdrowie dla dziecka. Wtem wchodzi Brat Alojzy i pyta się, czego płaczę, pociesza mnie i klęka ze mną przy kołysce, wyciąga ręce i modli się żarliwie o zdrowie. Potem mówi: Nie płacz, synek twój nie umrze. Dziecko wyzdrowiało. Dziś już jest dorosły, ukończył studia i pracuje na mnie".
Od wielu słyszałem, chodząc po kweście, że Brat Alojzy spieszył z pomocą każdemu. (...)
W oktawie Wniebowzięcia Najśw. Maryi Panny, 21 VIII 1934 r., otrzymałem z rąk O. Gwardiana Walentego przed ołtarzem Matki Bożej święty habit i imię zakonne Jacek. Przy tej uroczystości był Brat Alojzy. Tego samego dnia po obiedzie z polecenia Ojca Gwardiana zabrał mnie na kwestę do jednej wioski.Jadąc na kwestę prawie całą drogę odmawialiśmy paciorki; na miejscu wyznaczył mi jedną stronę wsi, pouczył, jak mam prosić o jałmużnę, powiedział „Szczęść ci Boże, dzieciusiu" i rozeszliśmy się. Kwestowaliśmy snopki zboża, na furę przybywało. Nie znając mieszkańców wioski byłem prosić i u Żydów, którzy też chętnie snopki ofiarowali. Brat Alojzy był zadowolony z tej pierwszej mojej kwesty. (...) I tak w sezonowych kwestach Brat Alojzy zawsze mnie zabierał ze sobą.
Sezonowe kwesty, to zbieranie w niektórych wioskach jajek w poście, drobiu na odpusty św. Antoniego, Matki Boskiej Anielskiej i św. Franciszka, snopków w sierpniu, ziemniaków w październiku. Do tego należało roznoszenie opłatków w Adwencie po wioskach, w których kwestowaliśmy. Była też kwesta zimowa za zbożem po Wszystkich Świętych do Adwentu i od Trzech Króli do Popielca.
Brat Alojzy był zawsze pogrążony w modlitwie. Kiedyśmy skończyli modlitwy — w drodze na kwestę — powiedział: "Rozmawiaj sobie z furmanem, a ja będę odmawiał paciorki". Po skończeniu kwesty znów zaczynaliśmy modlitwy, dziękując Bogu za łaski i w intencji dobrodziejów oraz ofiarodawców.
Brat Alojzy nie bawił się w kaznodzieję, ale dawał dobre rady i pouczenia. Lubił czytać książki o treści religijnej, dlatego posiadał ogromną znajomość nauk duchownych różnych Świętych Pańskich. Bardzo gorliwie słuchał niedzielnych i świątecznych kazań. (...) Regułę zakonną umiał na pamięć. Pewnego razu dał mi radę: „Gdy będziesz na kweście, dzieciusiu, to trzymaj się zasady: oczy ku ziemi, koronkę w ręce, a serce do Boga".
Słyszałem, że Brat Alojzy cieszył się zawsze dobrym zdrowiem, mimo różnych niewygód na kweście. Czy cierpiał na co, nie wiem, bo nigdy się nie żalił. (...) W Boże Narodzenie 1938 r. Brat Alojzy był radosny i pełen wesela z narodzin Pana Jezusa. Po świętach pojechał po zboże do Niegowici; miał być tam tydzień, ale wrócił za dwa dni. Kiedy Go zapytałem, dlaczego tak wcześnie wrócił, powiedział, że chce w klasztorze umrzeć. Czuł się chory, przeziębiony. Liczył 84 lata.
W roku 1938, 30 grudnia, w Krakowie zmarł młody Ojciec Anzelm Sobanek, którego pogrzeb odbył się w poniedziałek, 2 stycznia. Z klasztoru wielickiego sporo zakonników brało udział w jego pogrzebie, byłem i ja też. Po powrocie z pogrzebu Brata Alojzego zastałem już w łóżku, był chory.
Ojciec Gwardian Sabin polecił mi pielęgnować Brata Alojzego, gdyż jest poważnie chory. Lekarz, Pan Wojtaszek, stwierdził zapalenie oskrzeli. Kiedy poszedłem do celi Brata Alojzego, przywitał mnie i powiedział: „Bardzo długo, dzieciusiu, byłeś na pogrzebie; teraz mój pogrzeb niedługo będzie". Smutno mi się zrobiło i nie wiedziałem, co na to powiedzieć, ale Brat
Alojzy uśmiechnął się i powiedział: „Nie martw się, moje dziecko, czas przyszedł i trzeba umierać; trzeba będzie stanąć przed tronem Boga". (...) Kiedy modlitwy za konającego dobiegały końca, Brat Alojzy westchnął ciężko i Bogu oddał ducha. Było to 4 stycznia, w środę, około godz. 8 wieczorem. Trumnę wystawiono w rozmównicy przy furcie. Wielu ludzi przychodziło do trumny, aby się modlić; każdy miał łzy w oczach. W piątek przypadało święto Trzech Króli. Tłumy ludzi spieszyły do rozmównicy, aby się modlić i widzieć Brata Alojzego. (...) Po nieszporach w Trzech Króli ciało Brata Alojzego zostało przeniesione do kościoła i złożone na katafalku. W sobotę 7 stycznia rozpoczęły się msze św. od rana. Przyjechało na pogrzeb wielu Księży Proboszczów i Wikarych, którzy znali Brata Alojzego. O godz. 10 rozpoczęły się egzekwie. Ojcowie i Klerycy śpiewali „Matutinum". Kościół był przepełniony wiernymi, choć mróz był wielki. O godz. 11 rozpoczęła się msza św. pogrzebowa; kazanie wygłosił Przew. Ks. Proboszcz z Łodygowic, Jan Tomczykiewicz. Po mszy św. Ojcowie i Bracia wynieśli trumnę z ciałem Brata Alojzego do grobu na cmentarz przy klasztorze. (...)
Wydano dwie serie obrazków pośmiertnych. Po śmierci Brata Alojzego zaczęli ludzie doznawać różnych łask, których kilka sam słyszałem. (...) Ja jako kwestarz wyjechałem na kwestę do Mszany Dolnej. Przewielebny Ks. Dziekan Stabrawa przyjął mnie po ojcowsku; powiedział mi, że nie wypuści mnie wcześniej, aż mu dokładnie opiszę chorobę i śmierć Brata Alojzego. Powiedział, że Brat Alojzy to był święty zakonnik; "On jest w niebie", mówił to ze łzami w oczach. (...) Na kweście mile wszędzie byłem przyjęty, wszędzie też się pytali o Brata Alojzego; trzeba było każdemu mówić o Jego śmierci (...).
Br. Jacek Krauze O.F.M.
4. Podpatrzona modlitwa
Żyłem w cieniu jego niezwykłej osobowości przez szereg lat. Brat Alojzy zadziwiał mnie zawsze niezwykłym darem modlitwy. Widziałem go nieraz w ekstazie, wpatrzonego, z wypiekami na twarzy, w Ukrzyżowanego Jezusa w kaplicy. Nie rozumiałem tego daru wówczas, ale i dziś jeszcze po wielu latach wspomnienia te pozostawiają na mnie niezatarte wrażenee.
O. Ryszard Sakiewicz O.F.M.
5. Przewodnik w modlitwie
Bóg pozwolił mi spędzić z Bratem Alojzym lata nowicjatu i klerykówki w Wieliczce (1933-1937). W czasie nowicjatu był nam przewodnikiem w dodatkowych modlitwach i nabożeństwach. Budowaliśmy się jego pobożnością i usłużnością oraz szacunkiem dla kleryków i ojców. Z pielgrzymką do grobu Sługi Bożego, swego Współbrata zakonnego (...) złączyłem też i swoje troski i nadzieje dotyczące mego dalszego życia (...).
O. Marcel Pasiecznik O.F.M.
6. Wzór życia zakonnego
Brata Alojzego Kosibę znałem od czasu nowicjatu w Wieliczce w 1921 r. Był on dla nowicjuszy żywym wzorem życia zakonnego; zawsze pogodny, wesoły, lubił się z nami bawić w obecności naszego magistra, o. Hipolita Dzielskiego.
O. Bonawentura Staliński O.F.M.
7. Modlitwa przed Tabernakulum
Sługę Bożego Brata Alojzego poznałem jako mały chłopak, gdy jako kwestarz przyjeżdżał do opactwa OO. Cystersów w Szczyrzycu. Byłem tam ministrantem. Podziwialiśmy wtedy, jak Brat Alojzeczek „godzinami całymi" — tak nam się zdawało — klęczał przed Tabernakulum z rozłożonymi rękami i modlił się.
Wiele momentów z tych lat chłopięcych mam w pamięci. Podziwiałem Brata Alojzego potem, gdy byłem już klerykiem. Brałem też udział w Jego pogrzebie i ze zdumieniem patrzałem na licznie przybyłych kapłanów i tłumy wiernych.
O. Czeslaw Drzyzgiewicz O.F.M.